PLURIX - kultura & rozrywka
Marek Niedźwiecki wrócił - w Radiu Złote Przeboje (91.2 MHz) prowadzi w piątek, jak zawsze... A w sobotę o 10:00 - kolejne 3 godziny!!!
Koncerty: Niemen Nohavica Nalepa Tulipan Geppert Majka Radek Nohavica Auguścik Bukowina SDM Przemyk Soyka Radek Opole 2004 Tangata Awdiejew
Koncerty
RADEK NIEMENEM
jednak czuję się oszukany - ale nie Radkiem, o nie! W radio (oraz na płycie) utwory wykonuje on z zespołem i orkiestrą symfoniczną - do Domu Muzyki i Tańca przyjechał tylko z pianistą (kiedyś było na odwrót - Rynkowskiego w DMiT widziałem z tuzinem chyba muzykantów i chórzystów - a do Rozrywki przyjechał z pianistą i playbackiem). CHYBA nie śpiewał z playbacku (choć co chwila poprawiał sobie tą słuchawkę na kablu w lewym uchu). Na pewno lepiej wypadłby ten recital w chorzowskiej Rozrywce - scena była wyraźnie za duża, a boczne skrzydła i balkony widowni świeciły pustkami. Na stronie artysty koncert z 7 stycznia w Sosnowcu jest opisany "koncert akustyczny", z 29 stycznia w Zielonej Górze - takoż, ten w DMiT - nie: może nie miał być akustyczny?
Nieboszczyk Stanisław Lem odróżniał się od innych gryzipiórków tym, że (choć czasami w pogardzie miał naukę i wiedzę - ten astronauta 111 letni w systemi dwójkowym czyli przedszkolak), to jednak tak wspaniale potrafił bawić się językiem polskim (przypuszczam, że większość tego - jak choćby kompoter = komputer podający kompot po obiedzie, żeby nie cytować oklepanej ślusarii czy bladawca - nie poddaje się przekładowi na języki obce, i nawet geniusz Słomczyńskiego z Alicji w Krainie czarów by nie podołał). Nie było drugiego takiego ! Podobnie Radek poczyna sobie z dźwiękami - on nie śpiewa, on bawi się dźwiękami, jakie potrafi wydobyć z siebie (a możliwości akurat ma niemałe), czy to słowami, czy to - już nie onomatopejami, ale wręcz naśladując gardłem instrumenty czy dźwięki przyrody lub techniki. I choć widać czasem wysiłek - to nie jest to wysiłek nadludzki. Na dodatek śpiewa całym sobą - a właściwie gra ciałem, gestem, miną, rekwizytem, głosem. Nie przebiera się - ale co chwila jest inny. Jak wzmiankowany powyżej Joe Alex, opisujący w jednym z kryminałów genialną aktorkę, która bez przygotowania, bez charakteryzacji potrafiła przy obiedzie przemienić się w okrutną i wystepną Klitajmestrę, ociekającą zrodnią - na chwilę deklamacji i ten moment milczącego podziwu po tym.
Niektórzy twórcy śpiewają jedną i tą samą piosenkę, ale w odcinkach - jak serial czy telenowela. Taki był Tadeusz Nalepa (Czemu kwiaty zwiędły DZIŚ), taki jest Cohen czy Sikorowski, ale i Joan Baez czy Knopfler. Mówi się wtedy, że już po jednym takcie rozpoznać można... Są też artyści zmieniający się z czasem lub swobodnie przemieszczający się między szufladkami - udało się to Myszkowskiemu, taki jest Nohavica, Rodowicz. No. i taki jest też Radek - kiedy patrzę na niego i słucham na scenie, widzę jak (cytując Grechutę) namnożylo się tych postaci - a wszystko to on: Judasz, Jedenasty Kat, Zakochany Ogrodnik z bukietem groszków w dłoni, Sandor Vessanyi, Piękny eNeRDowiec, Malowany Chłopak, no i wreszcie - Puk koleżka (uważam, że ta rola najpełniej go wyraża - bo to taki psotnik właśnie).
Nie lubiałem (puszczają to czasami) Stachury spiewającego utwory Stachury. Lubiałem piosenki Osieckiej - i przyznaję, że Adam Nowak zinterpretował je równie doskonale (choć inaczej). Lubię utwory Młynarskiego - a 1-2-3 nagrali wersję, która nie jest odkrywcza (bo niczym się nie różni od utworów Osieckiej; na koncercie trudno zauważyć, kiedy przestają grać Osiecką a zaczynają Młynarskiego). A tutaj? Zafascynowany byłem (jako łepek) Niemenem, Procol Harum, ELP i innymi zespołami grającymi "suity"; dzisiaj z tego obronił się tylko Pink Floyd. Niemena - kiedy odgrzewają go w radio z okazji różnych rocznic - słuchać nie mogę: bo Niemen nie miał głosu, po prostu. O ile piosenki pisał przednie, to szybko zacząłem je woleć w innych wykonaniach - do dziś, kiedy słyszę nieboszczkę Mirę Kubasińską śpiewającą "Czy mnie jeszcze pamietasz", to ciarki chodzą po plecach (zasługa Nalepy tyż, a jakże). A autorskie wykonanie - jak to określił kiedyś sam Młynarski - jęczy jak ten Niemen. Natomiast Radek MA głos - i tak właśnie (moim zdaniem) powinny brzmieć te piosenki; teraz - jak Stachury w wykonaniu SDM - da się tego słuchać (z przyjemnością).
Porównywałem go do Chaplina? Nie, doszło to do mnie w trakcie koncertu - to jest współczesny Kiepura. Chłopak ze Starachowic; niski, chudy brzydal - ale uśmiechnięty, bez zadęcia i z fenomenalnym głosem. I śpiewa to, co pewnie śpiewałby Janek dzisiaj, gdyby żył (bo przecież nie Pendereckiego czy inną warszawską jesień) - znane, popularne melodie. Dzięki, że mogę oglądać go na żywo. No, i małolaty szaleją za nim - pół sali było dinozaurów (nawet starszych od nas), połowa - młodzieży.
I jeszcze wycieczka pod adresem Julka Tuwima ("Wspomnienie"): młodzik - jak Tuwim pisze - gasnął o poranku. Jest to bzdura - młodzik to jest Księżyc po nowiu; ma kształt litery D (do-pełnia-jący) więc idzie ZA Słońcem: wstaje później, niż Słońce (więc go nie widać), widać go dopiero, kiedy Słońce zaszło - wtedy i młodzik szybko gaśnie: o zmierzchu na Zachodzie. Co nie zmienia faktu, że Tuwim wielkim poetą był (lapsusy nieboszczyka Lema - patrz powyżej). NOHAVICA & FRIENDS
Jagoda kupiła bilety w 4. rzędzie (Talarczyk siedział w 10.). Wcześniej w Dezemberpalast bywałem jedynie w Teatrze Korez (tak! tam, gdzie Kometa - a tutaj i piosenek było zdecydowanie więcej, i tłumaczenia były inne - bo część sam Nohavica, a zwłaszcza zaproszeni goście, śpiewali po polsku). Do dużej sali (Teatr Rozrywki - przed remontem - ze swoim wyglądem Domu Kultury, może się schować: to jest dopiero sala akademiowo-pierwszomajowa; socrealistyczna, jak pisze Novavica. Co z tego, że duża - ani Spodek, ani Dom Muzyki w Zabrzu TAK nie wyglądają we środku!) mimo to weszliśmy zupełnie "na krzywy ryj" - bileter w wejsciu jakoś tak nas zignorował, potem już nikt biletów nie sprawdzał. I ta wielka sala była pełna ludzi - a kiedy sprzedający płyty gość "odpalił koncert", naprzeciw nich stanął jeden wykonawca - i potrafił napełnić tą wielką (1000 miejsc) landarę dźwiękami przy akompaniamencie tylko gitary, albo i a capella, a i nawet unplugged. Był to jeden z 4 koncertów trasy po Polsce (Warszawa - w Filharmonii Narodowej, Kraków, Katowice i Wrocław: wszędzie, poza Katowicami, salki po circa 600 miejsc), w listopadzie 2008 ma być z tego płyta.
Kiedy na występ przyjeżdża mało znany zespół: gra, gra, aż dojdzie do tej jednej piosenki, co ją ludzie znają - i wtedy publika zaczyna po pierwszych taktach klaskać, żeby pokazac, że owszem, znamy i pamiętamy. Tutaj ludzie TEŻ próbowali klaskać po pierwszych taktach - ale, wyjąwszy ten mendel (nie wszystkie 15 było) utworów z nowej płyty "Ikarus", wszystkie pozostałe znamy przecież na pamięć. Na przestronnej estradzie panował wodzirej - grał, śpiewał, zapraszał i prezentował: piosenki, pieśni, żarty muzyczne, Mozarta (na poważnie), Beethovena (na popularnie). Na początku, przez długi czas - sam, tylko z gitarą i heligonką; potem - z combo prawie jazzowym (jak pisze sam Nohavica - po koncercie wieczerzali w jazzowym klubie - pewnie dlatego nie podpisywał płyt po koncercie), a wreszcie pojawili się i zaproszeni goście: Orkisz, Sikorowski, Muracki (we Warszawie był Daukszewicz, Woźniak i Edyta Geppert).
Nohavica jest jedynym chyba znanym mi autorem, w pieśniach którego często pojawia się słowo "Wszechświat". Najwyraźniej prawdą jest teoria, że Wszechświat naprawdę jest zamknięty na okrągło: moja "znajomość" Nohavicy zaczęła się, gdy zaśpiewał dwie piosenki u Sikorowskiego; teraz Sikorowski zaśpiewał dwie piosenki u Nohavicy. Zresztą, pozostali goście też zaśpiewali po dwie. Były te dwie, których tak brakowało mi w Komecie: Jdou po mne, jdou (Sikorowski) i Pohod maradou (Orkisz), obie w kapitalnych przekładach! W ogóle, Nohavica stał się w ostatnich latach w Polsce zjawiskiem (jak ta kometa) - wszyscy go nagle znają, wypada bywać na jego koncertach, mieć płyty (czeskie!), znać teksty: i tu pojawia się wiele różnych tłumaczeń tych samych tekstów na polski, ludzie dyskutują o wyższości jednych przekładów nad drugimi; na dodatek sam Nohavica śpiewa także po polsku (a i przekłada nasze teksty na czeski - Na szkle malowane). W odróżnieniu od wielu popowych "wywrzasków", Nohavica nie śpiewa o miłości - a właściwie, mieszka w tej części Krainy Łagodności, w której regułą jest miłość spełniona, bez żadnych "Romantycznych" burz, naporów, rozstań i powrotów (a nawet jeżeli pożegnanie - to dlatego, że odchodzi na rozstrzelanie, nie do innej).
Dostał zasłużoną owację - byłem chyba jedną z dwu osób, które nie wstały: tą drugą była śpiąca na moim ramieniu ośmioletnia dziewczynka, która zna i poznaje utwory Nohavicy. Małych dzieci było więcej - to już trzecie pokolenie śpiewa razem z nim; nie wszystkie zmógł sen. Oby tak dalej.... NALEPA (JUNIOR) Z URSZULĄ DUDZIAK
Są - moim zdaniem - trzy różne typy sportów: wyścigi, pojedynek i egzamin. W wyścigach z reguły każdy zajmuje jakieś miejsce, tylko niektórzy lepsze. W pojedynku ktoś musi wygrać (albo jest remis) - a przy większej ilości graczy jest system pucharowy. Egzamin jest najsurowszym rodzajem zmagania się: nie ma przeciwnika (koło ciebie), jesteś tylko ty - i twoje słabości. Pieknie widać to np. przy skoku o tyczce (nie oglądam, więc znawców proszę o wybaczenie, jeżeli moje wyobrażenia odbiegają od rzeczywistości): najpierw się skupia, potem rozbieg, ostatni moment - i wzbija się w górę, leci, ciągnie, coraz wyżej, coraz bliżej celu, jeszcze trochę - i... (są dwie możliwości: zaliczył albo skuł się; nie ma remisu). Podobnie chyba jest przy nagrywaniu jeszcze raz muzyki - albo uda nam się zaliczyć (1-2-3) - albo strącimy poprzeczkę.
Gitary produkuje się od niepamiętnych czasów, elektryczne takoż, można się na nich nauczyć grać - i chłopcy (z zespołu Nie-Bo) nauczyli się i przylutowali solidną porcję dźwięków. Na początku nie mogłem się zorientować, który to jest ten syn Nalepy (widziałem go przecież na koncercie z Ojcem), ale wkrótce wyjaśniło się, że w tym zespole jest DWU gitarzystów prowadzących (i dwu rytmicznych - tych samych zresztą, tylko basista jest jeden). Obaj nieźli, choć każdy inaczej - Piotr bardziej w stylu Ojca, Robert taki Mayallowsko-Claptonowski.
Z głosem (ludzkim) jest inaczej - tego nie da się kupić. Nalepa miał tą charakterystyczną szorstkość (chropowatość) w głosie - syn Piotr nie śpiewa, zaś Robert zbliża się (asymptotycznie, powiedziałby matematyk) do Tadeusza Nalepy (tam, gdzie nie starcza mu, ścisza głos i prawie nie można zauważyć braków). Jak w tym skoku - coraz bliżej, jeszcze trochę - i zaliczył, z minimalnym zapasem przeszedł pod poprzeczką. Gorzej jest z drugim filarem zespołów Blackout i Breakout - Mirą Kubasińską.
Pani Lubera śpiewa tak, jakby nie odkaszlnęła przed wyjściem na scenę - nie ma czystego głosu tylko jakiś zamglony, nie ma takiego oddechu (może to ciąża), ani takiej skali. I te interpretacje - jak nie krzyczy przeraźliwie, to albo folklor bałkańsko-góralski, albo jazz ułatwiony. Dobrze, że nie zaśpiewała "Ognia", "Luizy", czy "Korridy" - chyba bym wyszedł z sali! Strąciła, no zdecydowanie spaliła podejście. Tymczasem po wpisaniu "Piotr Nalepa" Google zaraz na górze wyszukało mi na You Tube "Modlitwę" wykonaną w 2003 na koncercie "60 urodziny - Breakout i przyjaciele" przez niejaką Marzenę Korzonek (najlepszy debiut Opola 2003) - jaką ładną ma dykcję, jaki czysty i silny głos (choć - oczywiście - jej interpretacja jest taka Sopotowo-Opolska, mało bluesowa - spotkanie z balladą czy inna "Szansa na sukces"; występowała z Krawczykiem - ale może by się nauczyła?). A co stało się z Grażyną Dramowicz (śpiewała wcześniej w filmie "Sposób na Alcybiadesa")?
Czy Tadeusz Nalepa mógłby wystąpić z Urszulą Dudziak?
CZERWONY TULIPAN
Nieczęsto bywam w Teatrze "Korez", bo choć lubię ich ogromnie, to wizyty te są dla mnie zawsze stresujące z powodów rzekłbym "technicznych" - i to wcale nie przez szatniarza, co nuchta po kapsach: nienumerowane miejsca, odbieranie biletów dopiero tuż przed seansem w ogromnej kolejce... chociaż i tak nie widziałem, żeby dla kogoś miejsca zabrakło: co najwyżej obsiada się schody i dostawia wciąż nowe krzesła.
Szkoda, że nie zaprosił ich Teatr Rozrywki na normalny koncert - bo w Korezie jest to w ramach "Kabaretowej Sceny Trójki" (radiowej) i niestety, kabaret był. Kabaretów generalnie nie lubię, a na dodatek przecież sam Czerwony Tulipan oprócz muzyki z klimatów Krainy Łagodności prezentuje też ewidentny kabaret w wykonaniu Ewy Cichockiej. W ogóle, zawsze mnie dziwiło jak to jest możliwe, że w ramach jednego zespołu mogą łączyć się tak zupełnie do siebie nie przystające gatunki już nie tyle muzyczne co estradowe. I przez tylenaście lat zespół istnieje i nic (odpukać) nie wskazuje, iżby mogło się to zmienić. Kiedy w 2003 roku kupiłem trzypak płytowy (Czamara / Ewa / Taniec Życia) byłem przekonany, że jest to wstęp do karier solowych poszczególnych wykonawców. Ale, na szczęście - nic! zespół dalej występuje razem jak występował. Jest to ewenement na polskiej estradzie - zespoły rozpadają się, albo przynajmniej jedni robią "boki" solo (lub z innymi zespołami), a i stopniowo dochodzą dzieci (piszę równoczesnie i o grupie "Pod Budą" i o "Starym Dobrym Małżeństwie", stąd taki zawikłany styl).
Na plus można jeszcze zauważyć, że jest to jedyny znany mi przypadek, kiedy na estradzie produkuje się kabaret ze Śląska (a nawet jeden hanys z Rudy Szlonskiej) - i nie ma żadnego "moplikiem na szychta" ani "Uwe und Willi" (dla goroli z Polski - to taki "Paweł i Gaweł" w gwarze śląskiej, postrach wszystkich miejscowych akademii) - a za to jest "Lokomotywa" po czesku: istny majstersztyk!!! W czeskim języku śmieszy Polaków od zawsze nawet książka telefoniczna czy karta dań, "Lokomotywa" jest sama w sobie bardzo dynamiczna, a jeszcze nałożyć na to wygłupy Ewy Cichockiej - poezja dla wzroku i słuchu!
Ogłądałem Tulipana parę razy na wideo, ale na żywo - pierwszy raz. Nie spodziewałem się przede wszystkim, że ta Krystyna Świątecka jest aż taka niska. Jako kontrapunkt do przeuroczej i wystrzałowej Ewy - jest aż nieznośnie nieruchoma; ale kiedy jakby mimochodem na chwilę przez jej kamienną twarz przewinął się uśmiech - uwierzyłem, że to ta sama osoba, która śpiewa te wszystkie wiersze do obrazów Muncha (i może nawet - po odwinięciu z opakowania - wygląda jak na zamieszczonym na okładce pastelu). No, i kiedy zaczyna śpiewać - chciałem nawet kiedy Stefan w czasie bisów pytał o życzenia widownię poprosić o "Kobietę i Mężczyznę". Ale - przypomniałem sobie, jak bogata aranżacja jest na płycie - i zwątpiłem, czy na ascetycznej scenie Korezu się nie rozczarujemy. Może szkoda? EDYTA GEPPERT
Płyty były dwie - składanka solowa i z zespołem jakimśtam. Wybór był oczywisty - nagranie z zespołem kupimy, gdy przyjedzie koncertować z tymże zespołem. Jeszcze tylko Rynkowski śpiewał w Chorzowie z playbacku, reszta jakoś przyjeżdża ze swoimi instrumentalistami (a scena jest pojemna - wspomnijmy choćby Martynę Jakubowicz!). Dzisiaj wiem - że to zespół żydowski
Fascynowała mnie od dawna - tym swoim głębokim głosem, przejmującymi tekstami, brakiem estradowego zadęcia. Pierwszy raz na jej koncert trafiłem dopiero w styczniu 2001 roku - w Operetce Gliwickiej. Miejsca miałem dalekie - 16 rząd, tak że raczej słuchałem niż oglądałem. Nie pamiętam dlatego, czy była sama, czy z muzykami, czy śpiewała z playbacku czy na żywo. Potem byłem jeszcze raz kiedyś na jej koncercie, utwory trochę się pozmieniały, acz ogólne pozytywne wrażenie pozostało. No, i pozostał ten sam mąż, ten sam sposób konferansjerki (w ogóle nie wiadomo po co potrzebnej), i ten sam żart o biustonoszu (ale Awdiejew też opowiada od lat te same dowcipy - widocznie większość tak robi?).
Niewiele jest kobiet, które - choćby mimowolnie - nie chcą epatować swoją urodą. Właściwie chyba tylko ją jedną mogę wymienić. Na początku wydaje się, że jest nieprawdopodobnie wysoka - dopiero, kiedy stanie koło jakiegoś faceta, widać, że jest niewiarygodnie chuda. Ale ten strój - nawet nie czarny, ale szary kaftan rodem z maoistowskich Chin, skutecznie maskujący jakąkolwiek kobiecość (przecież od lat utrzymuje się moda na efektownie roznegliżowane "gałązki") - tylko twarz blond Madonny żyje własnym życiem. Czy dalej taka dziecinna twarz? Nie, teraz rysy ma już ostrzejsze, choć nowe piosenki już nie tak drapieżne, jak kiedyś. Może dzisiaj bliższa jest roli Pani Darling, z której pamiętamy ją sprzed lat?
WARSZAWA - ATENY
Od połowy wiedziałem już, o jaki autograf będę prosił na płycie: Ludzie się zmieniają - Kraków pozostaje. Po raz pierwszy zobaczyłem córkę Sikorowską na telewizyjnej rejestracji benefisu grupy "Pod Budą" u Jasińskiego w Teatrze Stu jakieś dziesięć - piętnaście lat temu. Śpiewała prościutką piosneczkę wraz z tatą, wysoko postawionym czystym głosikiem. Potem pokazywała się czasami tu i tam śpiewając jedną - dwie piosenki, coraz dojrzalsze (Jeszcze tyle nie wiem), ostatnio chyba nawet widziałem ją na żywo razem z zespołem (i zastanawiałem, czy nie dochodzi do jakiejś rywalizacji z Anną Treter, która nagrała nieoczekiwanie solową płytę). No i wciąż czekaliśmy wszyscy na nową płytę grupy Pod Budą.
A teraz nagle dwa koncerty w miesięcznym odstepie: Andrzej Sikorowski z córką, a osobno grupa Pod Budą. No i pierwszy promuje nową płytę. W internecie na Merlinie znalazłem płytę Kraków - Saloniki bez trudu, nawet ściągnąłem zajawki MP3. Na dodatek naczytałem się krytycznych komentarzy internautów - i postanowiłem wstrzymać się na razie z zakupem. Nie wszystkie płyty podobają mi się od razu (piszę o tym gdzie indziej). Koncert zaczął sam Sikorowski, z zespołem w którym rozpoznałem tylko Marka Tomczyka. No, i piosenki rozpoznawałem. Córka pokazała się tak od trzeciego utworu (to zrozumiałe - półtoragodzinny koncert to dwadzieścia parę utworów - a na płycie jest tylko piętnaście. Choć dwu utworów z płyty nie zaśpiewała: Urodzona do bitwy i Koledzy Taty). Wyrosła; chciałoby się powiedzieć - wyładniała, ale Greczynki mają regularne rysy lecz taką charakterystyczną urodę; głos jej jeszcze stał się srebrzystszy i mocniejszy (nawet bez potrzeby wspomagania pogłosem). Natomiast ojciec wygląda już zupełnie jak CK Franciszek Józef - i spiewa już nie tak samo: na jednym koncercie (podobnie jak u Demarczyk) widziałem jak głos czasami go zawodził, teraz już nie próbuje "wyciągać" niektórych fraz tak, jak dawniej - i jest dobrze. Oczywiście, jest to muzyka niszowa - pełna była sala tych niszowców (tylko koło nas dwa wolne miejsca i dwa w pierwszym rzędzie, co nie wygrały wycieczki do Rajeckich Teplic). Część piosenek (tu trzeba chyba powiedzieć pieśni) jest po grecku - i tam muzyka i słowa są greckie (to tak, jak z Tadeuszem Nalepą - dla mnie wszystkie greckie piosenki to jeden utwór ale w odcinkach; przy tym jest to przyjemny utwór i chciałoby się słuchać więcej i więcej. U Nalepy jedynie jeszcze rozumiem słowa). Wszystkie są słoneczne, rytmy są różne - greckie, jazz, tango, góralsko - etniczne śpiewanie... Reszta tekstów i muzyki to oczywiście Andrzej Sikorowski (wyjąwszy piosenkę tytułową - muzyka Seweryna Krajewskiego).
A jak będzie podczas koncertu Pod Budą? W końcu Maja Sikorowska śpiewa partie Anny Treter! Obie mają inne głosy - i czemu nie mogą występować wszyscy w jednym zespole? Niektóre piosenki pomyślnie wytrzymują nową interpretację, inne już na zawsze skojarzyły się z matowym głosem p. Treter. Zresztą, przy niektórych tekstach (o miłości), dziwi że śpiewają to ojciec z córką (np. piosenka "I nic i nic" nazywała się kiedyś "Nocny wypad" i śpiewał ją z Becią Rybotycką). Oczywiście, nie mogą wciąż z córką śpiewać Ulicy Sezamkowej! Tak czy siak, i tak można Andrzejowi Sikorowskiemu pozazdrościć normalnej, niezmanierowanej córki, która na dodatek przejmuje od niego lutnię - czegóż więcej może życzyć sobie ojciec? Standing ovations - oczywiście, zupełnie należnie!
DOM ZA MIASTEM
Głos ma zjawiskowy, to jest poza sporem (patrz choćby poniżej). Do pastiszy i eksperymentów wokalnych się już też przyzwyczailiśmy. Dynamiczne piosenki były, a jakże, wszak to karnawał i aż chciało się zatańczyć. Mało za to było tych nastrojowych ballad, na które tak liczyliśmy. No, i przede wszystkim liczyliśmy na nową płytę z tymi utworami (nie zabraliśmy do podpisywania żadnej z posiadanych - a we foyer spredawano tylko książkę). Pisać, ile razy bisował? że za każdym razem małolaty gotowały standing ovations? Nie trzeba; a przy bisach nie wykonał ani jednej ze starych, znanych piosenek.
Radek jest lubiany przez młodzież (wystarczy się rozglądnąć po widowni!) i daje się lubić. Jest bezpośredni i sympatyczny w zachowaniu (nie ma manier jak Maleńczuk, Kiljańczyk czy choćby Andrzej Nowak). Jako jeden z nielicznych artystów (wyjąwszy tych "niszowych") uśmiecha się cały prawie czas - i śpiewając, i mówiąc. Zważywszy jeszcze konwencję jaką przyjął przy tym koncercie - nieporadnego, zagubionego ludzika - nieodparcie nasuwało się skojarzenie z Charlie Chaplinem (przynajmniej mnie): ja wiem, że Chaplin był mimem a Radek śpiewa, że Chaplin był smutny a Janusz się uśmiecha, że Charlie ubierał się na czarno i w melonik a ten na kolorowo i ma łatę na dżinsach (ta łata, odmiennie niż przysłowiowa strzelba, nie wypaliła w ostatnim akcie, choć oczekiwaliśmy jakiegoś zastosowania!)... Może więc Chaplin a rebours - ale pomimo te wszelkie przeciwieństwa dla mnie podobieństwo psychologiczne jest nieodparte. I niech tak na razie zostanie, dopóki Radek nie przylgnie na stałe do jakiegoś stylu.
JAROMIR NOHAVICA
W Teatrze Stu (w TV, oczywiście - nigdy nie byłem u Jaroszyńskiego na żywo) na benefisie (drugim, bo na pierwszym byl Jorgos Skolias, oczywiście i była żona Jaroszyńskiego - Rodowiczowa [na tym drugim też była - jako miss mokrego podkoszulka],...) Andrzej Sikorowski (Pod Budą) przedstawił jednego z największych muzyków bratniego kraju, wydającego mnóstwo płyt w ogromnych nakładach - w ogóle nie podejrzewałem, o kogoż mogłoby to chodzić; a kiedy na estradzie pojawiło się wielkie, wąsate chłopisko, byłem zupełnie zaskoczony - Nohavica wykonał wtedy dwie piosenki: Sarajevo? i oczywiście najsłynniejszy swój marsz pogrzebowy z akompaniamentem heligonki (Az to se mnu sekne). Niczym diablik z pudełka pojawił się piosenkarz osiadły w Czeskim Cieszynie, śpiewający takie trącące Krainą Łagodności utwory. Jest poza tym niesamowicie pogodnym i pogodzonym z losem facetem - jak Sikorowski - śpiewa wesołe i często pogodne piosenki o smutnych sprawach.
Przeglądnąłem listę naszych klientów, wybrałem firmę mającą udziałowca z Bohumina, dostałem na biurko wszystkie jego płyty. Potem oczywiście śledziłem jego dalszą drogę - w czasie wojaży za południową granicą dokupywałem kolejne płyty, bywałem na koncertach - ale w Gliwicach (jakoś tak widocznie "spasował się" ze środowiskiem akademickim). Ostatni w listopadzie 2003 rozciągnął się na dwa dni - we czwartek dał koncert (na końcu - zamiast bisów - można było zgłaszać propozycje "ze sali", mam niejaką satysfakcję, że zaraz trzecia była moja: "Zijtra rano w piet"). A w piątek w kinie Amok odpowiadał na pytania (klasyczny wieczór autorski, jak z lat PRLu) pomiędzy dwoma filmami Petra Zelenki - pierwszym (Rok diabła) będącym czymś pośrednim pomiędzy Słodkim draniem Woody'ego Allena a filmami z Willim Nelsonem, i drugim (o narkotykach wśród młodzieży, jak zapowiadano - ale właściwie ciężko powiedzieć, o czym jeszcze był ten film).
I wreszcie, po latach - pierwszy raz Jaromir Nohavica w chorzowskim Teatrze Rozrywki. Przegrzebałem wszystkie płyty CD i znalazłem dwie, na których jeszcze nie mam autografu. Śpiewał wszytko, co spodziewaliśmy się usłyszeć w trakcie koncertu. Dostał standing ovations (to oczywiste). Płyt nie podpisywał (podobno - jako że to był już koniec trasy po Polsce - zabrakło). Występował z niespodzianką - członkiem zespołu Czehomor. Cóż więcej opowiedzieć - ma oczywiście wiele więcej wspaniałych piosenek (Jdou po mne, jdou), ale to było tylko półorej godzinki...
Jeszcze trzeba wybrać się do samej siedziby smoka - do Czeskiego Cieszyna, do Tesinskieho Divadla, na Cieszyńskie Niebo czyli sentymentalny rajd tramwajowy. Na razie: co dzwonię - to nie ma biletów. GRAŻYNA AUGUŚCIK
Moja była pierwsza żona z miejsca (parę miesięcy temu) kategorycznie oświadczyła, że na to idzie. A co to za Auguścik? Była na jej koncercie, bardzo jej się spodobała, taki łatwy jazz. Łatwego jazzu słuchałem jeszcze we Wrocławiu - Namysłowski, Ptaszyn (to był chyba łatwy jazz, co nie?). Jak śpiewa Alosza Awdiejew - wypiłem jeszcze jedną flaszkę i powiedziałem "dobra". Trochę mnie oczywiście deprymowało, że nie znam żadnego utworu artystki - ale przecież to samo było z Renatą Przemyk; człowiek musi poznawać nowe rzeczy.
We foyer spotkaliśmy pomysłodawczynię (o tym wyżej) i jej znajomych. Jedni szli na Auguścik, bo ją znają i lubią, drudzy - na towarzyszący zespół The Cracow Clezmer Band (bo ich znają i lubią). My - ani jednej ani drugich, też dobrze. Wróciły dobre obyczaje - sprzedawano płyty wykonawców. Ciężko kupić płytę nieznanego wykonawcy "w ciemno", ale były też i kolędy. Jakoś chyba Pani Bozia mnie lubi mimo wszystkich moich łajdactw, bo coś mi podpowiedziało (moja towarzyszka, konkretnie), że po koncercie też będzie można kupić kolędy.
Zaczęło się - na estradzie same chłopy, żadnej baby. Grają tak trochę jak Karpiel - Bułeczka z Namysłowskim, ale bardziej rozmyto-brudne brzmienie. Po pierwszym utworze wchodzi ona - zimna, wyrachowana uroda. Mały zgrzyt - nie działają przystawki zniekształcające leżące przed jej mikrofonem. Starzeję się - bo już mnie powinno tknąć (przecież to tylko "ciężcy" gitarzyści grają z przystawkami), ale nie; dopiero jak zaśpiewała - Urszula Dudziak, no wypisz wymaluj, tylko w wersji light. Może to Pani Bozia znów o mnie zadbała i wysłuchaliśmy tego bez elektroniki (w radiowej Trójce słyszałem kapitalny dowcip - Jean Michele Jarre w wersji unplugged). Na dodatek - moim zdaniem - choć jak na osobę mieszkającą u jankesów ma czystą polszczyznę, to dykcję ma fatalną: nie zrozumieliśmy połowy tego, co zapowiadała (w czwartym rzędzie!), a nazwisk już żadnych totalnie. Zespół towarzyszący - ciekawie (dwa akordeony).
I dziwić się tu, że dostali standing ovations (a Jaromir Nohavica - nie)? I dostali kwiaty, a Nohavica nie? Ale płyty żadnej oczywiście nie kupiliśmy.
WOLNA GRUPA BUKOWINA
Kraina Łagodności! Gitarą i Piórem! ... My z niego (Bellona) wszyscy - iluż to wykonawców legitymowało swoją obecność na estradzie tym, że Bellon patrzył, jak stroili gitarę (albo ...).
Najpierw kupiłem (lata temu) zupełnie przypadkiem płytę Starego Dobrego Małżeństwa Kraina Długich Cieni. Tak doszedłem do Stachury (oczywiście, wcześniej zetknąłem się ze Stachurą pisanym - Się), a dopiero potem doszedłem do Bellona i Bukowiny.
I chyba niewiele straciłem - Bukowina od dwudziestu lat, od śmierci Bellona śpiewa te same utwory, i to w ten sam sposób. Tu czas stanął w miejscu, nic się już nie przydarzy... I to do tego stopnia, że Adam Ziemianin, poeta związany przecież z Bukowiną, zamiast pisać dla nich teksty w miejsce Bellona - poszukał sobie innego zespołu (Starego Dobrego Małżeństwa mianowicie). Ich półtoragodzinny koncert był po prostu nudny - usłyszeliśmy to, co już i tak doskonale znaliśmy, i to dokładnie tak, jak znaliśmy (Grażyna Kulawik na koniec rozkaszlała się i zeszła ze sceny - to było jedyne urozmaicenie). W niedzielę wieczór w Trójkowym Studiu im. Osieckiej na odmianę koncert promujący płytę Joanny Dark - nie mogliby śpiewać choćby takich piosenek? STARE DOBRE MAŁŻEŃSTWO
W związku z odejściem Wiadomej Osoby ogłoszono żałobę narodową - poodwoływano spektakle teatralne i seanse kinowe, radio przestało nadawać rap (za to chwała!), pozamykano sklepy ("W piątek 8 IV apteka nieczynna""), restauracje (szalety publiczne pewnie też? - wiemy teraz już, jakie naród europejski ma przyjemności: zakupy, jedzenie, chorowanie)... Przypomina się niechcący stary dowcip jak ogłoszono śmierć Stalina: cała załoga wstała, aby uczcić go minutą milczenia. Minęła minuta, kwadrans - wszyscy dalej twardo stali - aż znienacka jeden porozglądał się dookoła... i usiadł. Nikt go już więcej nie zobaczył!
Zamiast internetowej strony Dalmafonu - ogłoszenie: Koncert odwołany, bilety zachowują ważność. Dzwoniliśmy do Teatru Rozrywki - nie, koncert jak zapowiedziano, o 19.00. Trochę nas to nawet zadziwiło, ale - starzejemy się, zanika ostrość spojrzenia. Pierwsza piosenka - bieszczadzka, oklaski. Druga - ze świeżej płyty, oklaski. Trzecia... - oklaski. Rany Boskie, tak jeszcze nie było, trochę staruszków z biletami zakładowymi, ale na sali przecież sporo młodzieży z wejściówkami! Myszkowski prowadzi konferansjerkę bardzo ostrożnie i oszczędnie, bez zwyczajowej ilości żartów (choć po Hendrixie przygotowującym się w trawie i ziołach jednak nieśmiałe śmiechy na sali). Wreszcie przy Bieszczadzkich Aniołach - sala ŚPIEWA wraz z Myszkowskim! Jest tak, jak na każdym koncercie SDM - śpiewy, wybijanie rytmu podczas utworu... Nawet oklaski dla poety Ziemianina, jak zawsze.
I wtedy, kiedy doszło do nas, że przecież SDM to jest zespół kojarzony z muzyką religijną, że występował wielokrotnie w panewnickiej Bazylice na Sakrasongach - to, czego nie spodziewaliśmy się (w każdym razie - mówię za siebie), o czym dawno już zapomnieliśmy (a powinniśmy pamietać, powinniśmy się tego spodziewać). Zespół nie dyskontował nawiązania kontaktu z publicznością. Nie ogrywał swojej najnowszej płyty (a nawet - jeszcze niewydanej: na najnowszej jest Listopad, skąd jest zatem odśpiewany na koncercie Październik o secie i motorze oraz moknącej Matce Boskiej???). Nie - powrócił do samych korzeni, do Stachury, takiego prawdziwego i prostego, z tych pierwszych lat. Myszkowski zapowiedział Missa Pagana, najbardziej właściwe utwory, jakie powinny rozbrzmiewać teraz z estrady, zakończyć długie pożegnanie i wybudzić nas do nadchodzącego tygodnia - bo świat toczy się dalej. Uczciwie przyznaję - znam, oczywiście, większość tych utworów. Są na płytach, tych pierwszych; nie wszystkie - ale niektóre słyszeliśmy przynajmniej na koncertach, trzy zaś słyszałem po raz pierwszy. Chyba nie ja jeden - i chyba nie ja jeden nie podejrzewałem, że są to wszystko kamyczki z większej całości (widać to było po oklaskach witających niektóre utwory - ale właśnie nie wszystkie). Msza - ale pogańska, i sakrum - i Stachura. Wszyscy podkreślają, że Drogi Nieobecny potrafił odejść od pompatyczności i napuszenia Kościoła na rzecz radości z życia powszedniego - i taka też jest ta muzyka. Tego nam było trzeba: aniołów - ale bieszczadzkich.
Cieszę się bardzo, że żadnemu mądremu nie przyszło do głowy odwołać tego koncertu - on mógłby się odbyć przecież nawet w czasie żałoby poprzedzającej wiadomy pogrzeb (to jest opinia jednej katoliczki, członkini Rady Parafialnej). Ciesze się bardzo, że byłem na tym koncercie - że zobaczyłem jak przełamuje się mur ciszy, jaki opasał nasz kraik. Że zobaczyłem usmiechniętych ludzi, starych i młodych, którzy zostali natchnieni pogodą i optymizmem na rozpoczynający się tydzień. Dla wszystkich starczy miejsca... RENATA PRZEMYK
Ten koncert spóźnił się o ponad miesiąc a potem jeszcze o kwadrans: najpierw odwołano termin na 18 X i przełożono go na 22 XI (też fajny termin dla każdego księgowego - bo 20. w listopadzie 2004 przypada właśnie w poniedziałek 22.), a potem jeszcze o tej godzinie 20. publika wciąż stała we foyer (chociaż dawno przebrzmiał juz pierwszy dzwonek). Nawet myśleliśmy, że znowu się spóźniliśmy - ale Pani wytłumaczyła nam, co to za dźwięki dobiegają ze zamkniętej na głucho widowni: to wciąż trwa próba. Żeby po miesiącu nadal szlifować formę...
Nikt oczywiście nie chce mi uwierzyć, że nazwisko "Przemyk" po raz pierwszy zobaczyłem na programie Teatru Rozrywki (i uwierzyłem, choć w przypadku nazwiska "Daniec" - nie uwierzyłem i darowałem sobie bilety), i stąd ostrożnie odpowiadałem na uwagi, że "dopiero z tym akordeonem to jest ta Renata jaką znamy" - nie znałem żadnego jej utworu i każdy był dla mnie debiutanckim. Aczkolwiek - pamięć mam dobrą, i zauważyłem, że na bis artystka nie miała już żadnego innego utworu i powtórzyła z właśnie wykonanych. W ogóle z tym bisem zespół przesadził - reguła jest taka (przypomina się kapitalny rysunek Mleczki - lochy, kajdany, kat w opończy, inżynier Nowak, i podpis: "Zasada jest prosta - ja cię torturuję, ty się drzesz!"), że zespół kończy się kłaniać, schodzi ze sceny, daje się zaprosić oklaskami - i na nowo muzycy chwytają się za instrumenty. Tak może powtarzać się kilka razy (tylko Demarczyk nie bisuje), wreszcie za którymś razem zapalają się światła i wiadomo, że to już nieodwołalnie koniec, i zespół idzie do kasy, a publika do szatni. Tym razem publika zgotowała owację na stojąco, klaskała i klaskała, a zespół nie wracał i nie wracał. Coraz mniej ludzi klaskało, i ciekaw byłem, czy aplauz zamrze w sposób naturalny zanim artyści ewentualnie powrócą. I płyt nie sprzedawano we foyer (bo tym się różni koncert od przedstawienia: że nie sprzedają programów przed, ale płyty po; i ew. podpisują).
Grali głośno, artystka Przemyk śpiewała mocno - ale przez nos. Jednakże niewiele się działo, chwilami nawet przysypiałem (dzisiaj dwudziesty, za nami comiesięczny okres katorżniczej pracy!) - bo głośna muzyka mi nie przeszkadza, o ile poza samą głośnością nie ma tam jakiejś "infrastruktury". Choć fajny jest ten "brudny" saksofon jak za czasów Gerry Mulligana (?). SOYKA
Shrek przyleciał za morze! - podawała wieść gminna. No, bo to nie może być Stanisław Tym - to musi być sam Shrek: wygląda jak Shrek, grubiański jest jak Shrek, gada jak Shrek i nawet śpiewa jak Shrek (choć złośliwi powiadaja, że "jako cymbał grzmiący"). Oczywiście, lubimy ten jego sposób śpiewania - inaczej byśmy nie przyszli w końcu za własne pieniądze. Ale te nowe piosenki nie wszystkie się podobają - jedna to była wręcz kakofonia totalna. Oczywiście, potem były te najpopularniejsze, na które wszyscy czekali. A na zaplanowane bisy - Biały Papa! Mam do tego tylko jedno pytanie - jak można nauczyć się tego na pamięć - i tekstu, i muzyki do takiego tekstu: ani w tym rymu, ani rytmu, ani ... (nooo, nie wypada w naszym kraju - nieważne, czy Polska będzie bogata czy biedna, ważne, żeby była...). Bo nawet do tego Szekspira to już prędzej...
I tylko jednej piosenki, moim zdaniem najpiękniejszej w jego wykonaniu, nigdy chyba nie zaśpiewa na żadnym koncercie: mam na DVD jej jubileuszowego koncertu, jak Soyka śpiewa "Jestem kobietą" z Olgą Jackowską... WÓDKĘ ZA WÓDKĄ
Kiedy wracaliśmy z koncertu, słuchalismy muzyki przez radio. Między innymi, "I'm your lady" - zawsze stają mi włosy na karku, kiedy słyszę Jennifer Rush. Ale - coś tak miała dzisiaj też słabszy dzień - nie!, bo to nie Jennifer; to spiewała Celina. Też wielki głos, ale akurat w tej piosence interpretacja Celine Dion przegrywa. A taki np. fenomen Jana Kantego Pawluśkiewicza, utrzymującego się od tygodni na liście radiowej Trójki - choć głosu zupełnie nie ma!
Państwo wyobrażają sobie Cugowskiego i Demarczyk na tej samej estradzie? Ja też nie, ale Jesus Chrystus (SuperStar w końcu) widać tak. Kiedy był wampirem, parodiował tuzy piosenki krajowej i zagranicznej (a możliwości wokalne ma, trzeba mu przyznać); kogo naśladował dzisiaj - sam siebie? Bo Demarczyk akurat na pewno nie! 1-2-3 stworzyło zupełnie inne interpretacje znanych i osłuchanych piosenek Osieckiej, kongenialne - i dlatego odnieśli sukces. Czy Radek mógł zaśpiewać jak Demarczyk? Nie mógł, zresztą - nie zaśpiewał; choć głos ma czasami głęboki. A innej interpretacji też nie stworzył... Choć - "Groszki" mogłyby ujść - bo zaśpiewał je inaczej, reszta - nie. A przede wszystkim - dzisiaj się już nie śpiewa i jesz zielone winogrona, tylko i jesz zielony winogron (mam sklep z jarzyną, to wiem).
Widziałem parę lat temu recital Ewy Demarczyk na tych samych deskach. Po pierwsze, przy bocznych drzwiach mało nie zderzyłem się ze starą, siwą babcią spieszącą się wraz z grupą ludzi... i dopiero kiedy złapali za klamkę dla artystów, doszło do mnie, że to była artystka Demarczyk z trupą in personam. A potem, na koncercie, parę razy zdarzyło jej się, że głos zawiódł, jak mężczyznę, któremu męskość odmówiła posłuszeństwa: wszyscyśmy pamiętali, jak jeszcze niedawno to "wyciągała", i ona też, i wiedziała, jak "złożyć się" do śpiewu, i "składała się", ... i NIC. Wstrząsające, niezapomniane wrażenie. No, i Demarczyk przecież nie bisuje... OPOLE 2004
Z metra cięty ex-Woland w sumie nie śpiewa, ale melodeklamuje przy muzyce - czemu tego nie zaśpiewał w Teatrze Rozrywki? Czemu w sobotę wszystkie dziewczyny we spodniach - poza tą wokalistką od Bregovicza - i to najchętniej w dżinsach? Kiedyś - kiedy jeszcze entuzjazmowaliśmy się Wyścigiem Pokoju - Festiwal Opolski to była gala, uroczystość i piosenki - a nie odgrzewani kabareciarze: jakiś Hanys, jakiś reanimowany Pietrzak czy inna Bielicka (myślałem, że ona już nie żyje - zanim to powiedziała), jakiś Daniec, jakiś Szrek, jakiś z lalką - co to jest, na Boga? Czemu Kierdziołka [ja to pisałem zanim padło to nazwisko, uwierzcie] nie zaprosili (bo Olbrychski deklamujący bez muzyki wiersz "Koń na biegunach" - pierwszy polski raper - już paręnaście lat temu też był) ? I te obcojęzyczne wstawki... No, i ta piosenka o okropnym niedzielnym obiedzie ("... na drugie nie masz szans", "drugiego już nie będziesz miał")
A tak przy okazji - czemu radiowa Trójka ignoruje zupełnie zespół Łzy? Pierwszy raz usłyszałem ich rok temu w telewizorze podczas Opola 2003 (i pierwszy raz w życiu wysłałem SMS-a na audiotele - na Łzy, oczywiście). Nikt nie zagłosował na Listę do Niedźwiedzkiego na nich? Unbelivable... TANGATA QUINTET gra PIAZOLLę
W poniedziałek 17 V 2004 w Teatrze Rozrywki koncert tang Piazolli w wykonaniu Tangata Quintet - "nic odkrywczego, ale doskonałe rzemiosło", jak trafnie zauważył jeden z widzów przy szatni. Moim zdaniem jest ich o jednego za mało - brakuje perkusisty, bo każdy z nich w ten czy inny sposób stara się go zastąpić co chwila: fortepian - wiadomo, instrument perkusyjny (kiedyś było to dla mnie zaskoczeniem); gitarzysta i akordeonista - stukają i pukają przy byle okazji w co się da, skrzypek - a to piccicatto po tych częściach strun pomiędzy podstawkiem a mocowaniem, a to palcami; najbardziej biedny jest kontrabasista - równocześnie, a właściwie szybko na przemian chwytający struny na gryfie i ciągnący smykiem - i walący z animuszem łapami po pudle, podchwytując smyczek bokiem dłoni.
Tanga lepsze niż dwa lata temu u prawdziwych Argentyńczyków - wtedy była totalna popelina; ale w sumie też mało "motoryczne", trochę tańczyli, bardzo elegancko (wiem, że w tangu muszą być smutni, nie wolno się uśmiechać) - raz z tyłu sceny za muzykami, nawet z tego trzeciego rzędu nie widać było pracy nóg. Słucham dzisiaj tego samego na płycie - jakież to beznadziejnie smutne! Jednakże wyciągnąłem sobie też "Tango Classic" - jakże to odmienne: wesołe i porywające. ALOSZA AWDIEJEW
Alosza zawiódł. Nia załapałem się na Alzheimera, więc pamiętam wszystkie jego dowcipy z poprzedniego występu (2 lata temu?) w tymże Teatrze (i z telewizyjnego benefisu u Jasińskiego takoż). Coraz mniej śpiewa, więcej opowiada żydowskich dowcipów, niechętnie wraca do żelaznego repertuaru: Pijacka kołysanka, Cyrk,... - śpiewa raczej takie rosyjsko-żydowskie czastuszki.
Filmy - oglądane z ósmego rzędu we Światowidzie
PRZERWANE OBJĘCIA
Almodovar zdecydowanie przeszedł na "Allenowską stronę mocy" - już raz dawno temu pisałem, że nakręcił Allena (Złe wychowanie - i na odwrót: Allen ostatnio nakręcił Almodovara). Tym razem bab jest tyle samo, co facetów; nie ma żadnego transwestyty, a nawet o pedałach raczej się mówi (i to epizodycznie), niż przyprawia nimi akcję. Oczywiście, znowuż jest film we filmie (a nawet - trzeci poziom abstrakcji: film kręcony o filmie we filmie. Znowuż kryminał - jest i trup i tajemnica (nawet niejedna - nie powiem! choć pani Hollender prawie wszystko wyzdradziła) - ale na pewno nie jest to "zmysłowy thriller". Nie ma typowych wielokątów almodovarowskich - zwyczajny trójkąt (noo - od bidy czworokąt: ale nie każdy z każdym). No i te słowne perełki humoru - typowo allenowskiego (nie ma almodovarskiego czarnego humoru). Czy nie jest to tak, że jeden z nich już nie żyje, a drugi tworzy filmy na zmianę za każdego z nich? Bo po tej odpowiedzi trudno rozstrzygnąć, czy któryś z nich jest lepszy - obaj są równie dobrzy (doskonali). Z problemem reżysera filmowego tracącego wzrok w trakcie realizacji filmu Allen już też się zmierzył (doskonale zresztą)! A o czym jeszcze jest ten film? Almodovar rozliczał się już ze swoją matką - czy teraz przyszedł czas na rozliczenie z ojcem? No i problem relacji starszego (bogatego) faceta z młodą i atrakcyjną utrzymanką... No a sprawa służby zdrowia (też powraca u niego co jakiś czas).
A jakie urocze sceny łóżkowe - ani nadmierna pruderia (typowa dla kina polskiego), ani nadekspresja: tyle golizny, ile trzeba; tyle - ile widzielibyśmy przez szklany sufit: Penelopa ani się nie zasłania, ani nie epatuje przed kamerą: moim zdaniem, tak zachowywałaby się, gdyby kamery nie było. I - nie zawsze jest golizna, czasami nic nie widać (prześcieradło, albo ramę łóżka) - i też dobrze. A znakomita scena poseksualna, kiedy Penelopa widzi, że on umarł... (ani słowa więcej, prosze sobie obejrzeć). Ile życiowej mądrości - film jest o zdradzie i miłości, o seksie i starości, o poświęceniu życiowym i zemście, ... Nie ma mocnej sceny muzycznej - ale jest sporo nastrojowych kadrów. Za to - czego nie lubię - akcja przeskakująca tam i nazad w czasie: wyjąwszy niektóre filmy ("Irreversible" - gdzie cały pomysł zasadza się na rekonstrukcji zdarzeń sięgającej coraz bardziej wstecz), uważam że lepiej opowiedzieć historię linearnie, od początku do końca - tutaj akurat nic by to nie straciło.
Nie było pełnego kina - ja rozumiem, że czwartek (we Światowidzie była przedpremiera) i pewnie kopacze biegali po stadionie, ale ? Almodovar zmienił się - oczywiście, nie ma kwestii: tylko nikt z szanownych dyskutantów nie powiedział JAK się zmienił. Na lepsze, oczywiście, dojrzał (o ile można dojrzeć po sześćdziesiatce).
VICKY, CHRISTINA, BARCELONA
Pędziłem na popołudniowy seans jak oszalały - punkt 17:30 wydyszałem przy kasie nazwę filmu. Spieszyliśmy się tak do sali 12, że nie posłuchałem, o czym i z kim kasjer rozmawia przez wyjęty z kabury radiotelefon. Sala była zupełnie pusta - widocznie spóźnilismy się. Poszedłem jeszcze raz do bileterki zapytać, czy przyszliśmy za wcześnie, czy za późno. Kiedy ponownie weszliśmy do sali 12 (jako jedyni widzowie), za okienkami projektorów coś się poruszyło i zgasły światła. Oglądneliśmy reklamę Red Bulla, potem reklamę ..., za nią reklamę ..., chwila muzyki i wreszcie reklama .... Po niej już oczywiście reklama ... no i wreszcie zapadła dłuższa chwila ciemności - a po niej reklama... Ja skrócę nieco te wynurzenia, ale ponad dwadzieścia minut trzymali nas na samych reklamach - myśleliśmy, że chcą nas wynudzić abyśmy wyszli, ale w końcu udało im się znaleźć kopię filmu i popłynęła znana z radia melodia: Barcelooona, Barcelooona.
Nooooo, tak - 4 lata temu pisałem, że Almodovar nakręcił Woody'ego Allena. To już jest jasne, co napiszę dzisiaj? I potwierdzam - to nie jest film Woody'ego Allena (a przynajmniej takiego Allena, jakiego znaliśmy do tej pory): wiadomo, że ostatnio już nie występuje osobiście na planie (ani jako pierwszy amant, ani jako komentator) - ale nie ma tutaj nawet żadnego chwiejnego emocjonalnie i rozdygotanego seksualnie inteligenta w okularach i starych spodniach; narracja jest powolna (w ogóle od początku zza kadru - jak chór w antycznej tragedii greckiej - pojawia się komentarz narratora), słowo psychoanalityk pada tylko ze dwa razy i to incydentalnie,... Jest to cały Almodovar - wszyscy sypiają ze wszystkimi, nie trójkąt czy czworokąt ale co najmniej pięciokąt, nastrojowe ruchome obrazy podbudowane przejmującą muzyką...
Zaczyna się niby jak u Allena: dwie znudzone jankeski i bezceremonialny Hiszpan z artystycznej cyganerii. Jasne, że prześpi się z obydwoma (ale nie w tej kolejności, co podejrzewamy) - ale to byłoby dobre tylko dla Hollywood; jako trzecia pojawia się Penelopa Cruz, ulubiona aktorka Almodovara. Penelopa jest chyba współczesną Catherine Deneuve - jest nieziemsko pociągająca, gra wspaniale i prawdziwie, na dodatek jest ostra. Dalej do wielokąta... - ale nie o to chodzi (głównie), a przesłanie filmu każdy odczytuje inaczej: czy lepiej być trzeźwo myślącym czy postrzelonym; ja uważam, że reżyser pokazuje, iż człowieka poukładanego łatwo wybić z jego bezpiecznego świata (i już do końca życia będzie zaburzony i nieszczęśliwy) - zaś postrzelony nawet, gdy odwróci się do góry dnem, to i tak się podniesie i popłynie dalej. To męski punkt widzenia; ciekawe, jak ten film odbierają kobiety - i akcję, i przesłanie???
Nazwę Oviedo od dawna widuję na etykietach wina włoskiego - przynajmniej tak mi się wydaje. Leży to Oviedo na samej północy Hiszpanii (700 km od Madrytu, a gdzie tam dopiero Barcelona), więc na pewno awionetką przez noc; ale potem chyba co najmniej raz musieli jeszcze jechać tam samochodem (znowuż do tego ojca). Za Barceloną zaś nigdy nie przepadałem (wydała mi się brzydkim, robotniczym miastem, z zatłoczonym, nieładnym metrem), Gaudi mi "nie leży".
Polska kopia filmu nie jest dubbingowana, na szczęście (są napisy - i to wyraźne: nie zlewają się białe litery z jasnym tłem obrazu; nie wszystko jest przetłumaczone i nie wszystko dokładnie, choćby to pianino jako fortepian) - słychać kiedy aktorzy przechodzą z angielskiego na hiszpański (napisy tego nie oddają).
Nie ma w filmie żadnego transwestyty (jest tylko miłość lesbijska), zdarzają się pojedyncze perełki Allenowskiego humoru (ta rzeźba, którą lecą oglądnąć - w Oviedo stoi przecież naturalnej wielkości posąg Woody'ego Allena, o kierowcy Alonso i księżniczce Letizi - ani słowa; ta scena z rewolwerem). W każdym filmie, wiadomo, wybieram sobie postać, z którą się utożsamiam: w tym nie jest to, niestety, malarz - nie mam tej lekkości w podejściu do kobiet; nie jest to też Penelopa; jest to ojciec - pomysł, żeby zostać najwspanialszym poetą i ukarać świat nie publikując swoich wierszy jest cały w moim charakterze !!!
Woody Allen nakręcił ten film? Niesamowite, jest po prostu lepszy od Almodovara. Na razie... (czekamy na następny ruch obu panów)
A jeden internauta skomentował: nuda - pomysł dobry, tylko mało akcji (sic!) i dobrych dialogów (sic!).
Zaś moja pierwsza żona pisze tak:
Tylko ten Twój internauta (wychowany pewnie na "Dexterze") lub kolega Kumorka, który wyszedł z seansu, mogą pozostać na coś takiego zamknięci. Krzyżyk im na drogę. Dopilnowałam i wczoraj byliśmy w kinie.
Uwielbiam filmy, które grzebią w uczuciach i pokazują prawdę. Myślę, że mogłoby się to nawet toczyć wśród brzydszych miejsc, brzydszych ludzi, bez tej gitarki (choć nie wiem... - pewnie Vicky by nie uległa) a i tak ta prawda by była jasna . Fakt, że nie odgadłabym reżysera (oczywiście gdyby mi wykluczono Almodovara :) ). Ja inny moment oceniłam jako Allenowską "perełkę" : "Ach, przepraszam - ten obraz stoi do góry nogami." No i kapitalna gra wszystkich. A Penelopa warta jest nie tylko tyle złota, ile waży (bo jest za chuda) - dwa razy więcej!
A przesłanie? Dla mnie Allen (podobno robi to w wielu filmach, ale po raz pierwszy zobaczyłam to sama) uciera nosa wszystkim:
- tym, co myślą, że z miłością to wszystko wiadomo (czyli można o niej opowiedzieć w 12-minutowym filmie!)
- tym (Vicky), co uważają, że są lepsi, bo zdyscyplinowani, stabilni i w ten sposób wypracowali sobie zasłużone szczęście
- tym (Christina), co pogardzają stabilnymi i na siłę definiują wieczną wolność, negację zasad jako szczęście
- tym, co tak łatwo oceniają innych, czyli tutaj oceniają Juana - cyniczny uwodziciel jest tu najbardziej wrażliwym na innych, ciepłym człowiekiem
I tylko ten mąż nie dostał po nosie, bo ... nic nie zrozumiał. Będzie miał piękną żonę, wspaniały dom z wypasioną komputerową i audiowizualną instalacją, tylko że jakoś mu tego wszystkiego nie zazdrościmy. Bo to on jest tym, który wyjdzie z seansu i napisze bzdety w internecie. Nie przeżyje rozterek, ale nie przeżyje niczego wzniosłego, choć posadzi drzewo i spłodzi syna.
Niech żyje Woody Allen za to, że zainspirował mnie do tej recenzji VOLVER
Ogłądałem już sporo filmów. W tym Woody Allena. Almodovara niejednokrotnie też widziałem. Poprzedni Złe wychowanie skwitowałem nawet przecież Almodovar nakręcił Woody Allena. Ale tym razem kołatało mi w głowie tylko jedno: jest po prostu lepszy od Woody'ego.
Jedna paniusia wyraziła się niedawno o Almodovarze: raczej nie za bardzo lubię melodramaty, nudzą mnie ahahah, filmy tego wybitego hiszpańskiego reżysera są bardzo popularne i wysoko cenione w świecie czego dowodem są 2 Oskary. Choć treści, pełne erotyzmu, homoseksualności nie są dla mnie niczym szczególnym. To dość ciekawa postać w świecie sztuki filmowej i nie tylko. Uważam, że jego twórczość oprócz wątkow sensacyjnych, psychologicznych jest melodramatyczna i tak też ją określili krytycy filmowi. Oczywiście są to filmy trudne i chyba nie dla każdego, jest to kino autorskie przeznaczone dla pewnej grupy ludzi lubiącej oglądać powikłane losy ludzi i psychologiczne ich rozwiazywanie. Coś dodać? Chciałoby się zapytac: Babo! Co ty wiesz? Co ty przeżyłaś? Na jakim świecie zyjesz?
Melodramat? To jest, oczywiście, kryminał (mierząc standardami powieści tego gatunku). Ale nie kryminał w rodzaju "Kapitana Sowy na tropie", ale raczej coś z kręgu Macieja Słomczyńskiego. Jak w dobrym kryminale - wszystkie tajemnice się na końcu wyjaśniają, do każdej wcześniej pokazane były prowadzące tropy (tylko, oczywiście, my widzowie żeśmy je zlekceważyli), i dowiadujemy się - kto zabił i gdzie jest trup. Oczywiście, nie zdradzę zakończenia!
Nie ma żadnego transwestyty w tym filmie - jest pięć kobiet z trzech pokoleń (no, może ta piąta kobieta - Agustina - wygląda jak facet), każda z naprawdę poważnymi problemami (jedna już nie żyje, druga dopiero umiera na raka,...). Czyżby Almodovar po okresie terminowania w skandalizmach wziął się po prostu za robienie arcydzieł?
Nie ma żadnej sceny erotycznej - zagranej: parę jest opowiedzianych, jedna - zasugerowana poza kadrem (kiedy Penelopa Cruz odmawia swojemu mężowi i ten zaspokaja się sam). Zresztą - z kim by miały te kobiety uprawiać seks, skoro z czterech facetów (dwu - widzimy, o dwu - tylko słyszymy) każdy od razu znika - daleko lub na zawsze (kryminał, pamiętacie?).
Nie ma żadnego kawałka golizny w tym filmie (nooo - przesadziłbym, przecież to jednak Almodovar: jest Penelopa Cruz ściągająca majtki i sikająca na ubikacji. Nie jest to przy tym scena sztucznie doklejona dla ekscytacji widza - ale istotna czy wręcz kluczowa dla akcji - ot, samo zycie).
Generalnie, nie płaczę na filmach (jestem w końcu facetem - choć zauważcie, co na ten temat mają do powiedzenia bohaterki!). Ale jest scena w tym filmie, kiedy siostra mówi Penelopie, że dawno już nie śpiewała, a córka oświadcza, że w ogóle nie słyszała matki śpiewającej. I oczywiście Penelopa śpiewa (film przecież od tego wziął tytuł!). Przypomina mi się moja druga żona, która na mój opis - jak to dobrze układa mi się z nową partnerką - zapytała: "A tańczycie ze sobą?". Scena tak mocna, jak podobna scena muzyczna w "Porozmawiaj z nią" (choć to tango Volver dla mnie wcale nie takie ogniste ani przejmujące).
Zastanawiałem się w pewnym momencie, jak Almodovar zakończy ten film. I wtedy właśnie na ekranie pojawiły się końcowe napisy! Jest to dzieło skończone, ani o sekundę za długie (początku - lojalnie przyznaję - nie widziałem, bo spóźniliśmy się parę minut: trudno zaparkować, a jeszcze ciężej odnaleźć po raz pierwszy nową małą salkę kina Światowid).
Nicole Kidman bardzo chciała zagrać u von Thriera - chyba jednak lepiej wychodzi Penelopa na graniu u Almodovara. Ładnie też przetłumaczone są dialogi: tam, gdzie w oryginale literacki język zastepuje wiejska gwara, w napisach pojawiają się polskie kolokwializmy ("żem se policzyła").
REKONSTRUKCJA
Wciąż jeszcze nie zamieściłem swoich uwag do filmu "Irreversible", który chodził w kinach tak ze dwa lata temu - wcale nie ta najdłuższa scena gwałtu (nota bene, wcale nie aż tak brutalna na wizji moim zdaniem, choć co sobie widzowie przy tym przeżywają... - moja ówczesna partnerka wyszła z kina), bo film, wbrew pozorom, był w sumie liryczną opowieścią (o miłości, oczywiście). No, i z niezbyt szczęśliwym zakończeniem - tyle, że opowiedzianą od końca. To tamten zatem film powinien nazywać się rekonstrukcja (co jednak zdradzałoby na wejściu zamysł reżysera).
A ten film powinien właśnie nazywać się "irreversible" (nieodwracalne). Nie wiem, czy na jego powstanie wywarł wpływ obraz powyżej przywołany (pewnie tak, moim zdaniem). Bo własnie o tym jest ten film: pewne nasze działania powodują nieodwracalne zmiany w otaczającej rzeczywistości (Miłośnicy literatury science-fiction wiedzą, o czym mówię - ileż to powstało utworów o zaburzeniu związku przyczynowo-skutkowego po użyciu wehikułu czasu: od moralizującego Wellsowskiego "Wehikułu" po urokliwy "Koniec wieczności"). Tutaj to działanie jest niebanalne zresztą (to nie jest film sci-fi!!!): bohater zostawia bez słowa swoją dziewczynę w metrze i podąża za nieznajomą. Zmiana rzeczywistości w odpowiedzi jest porażająca: przestaje istnieć cały jego dotychczasowy świat - przestają rozpoznawać go znajomi (w tym porzucona dziewczyna, a nawet własny ojciec), znika mieszkanie (kapitalna scena, lepsza niż wszystkie efekty specjalne Matrixa u Spielberga, i to bez jednej komputerowo wygenerowanej klatki). Zostaje sam, zupełnie sam - może to nie rzeczywistość się zmienia, a tylko on przestaje istnieć i odchodzi w niebyt - ale niezupełny (skoro ma problem z pieniędzmi na taksówkę czy restaurację - więc wciąż żyje, chociaż nie istnieje już dla nikogo).
Syty głodnego nie zrozumie - lubię nasłuchiwać pierwszych komentarzy współwidzów przy opuszczaniu Światowida; widzowie byli "rozczarowani". Ciekawe, gdyby tak im się to przytrafiło - jak stało się mnie. Dokładnie rozumiem bohatera, i nareszcie mam uzasadnienie, czemu zawsze te stoparędziesiąt milionów starych złotych noszę po kieszeniach - okrutna jest scena, kiedy musi sprzedać fotoaparat (jest fotografem), jedyną nić wiążącą go ze swiatem, który runął.
Koniec filmu jest równie okrutny - zdradzić go? I tak nie pójdziesz na niego do kina, a i w telewizorni tego nie puszczą. Jest jedyna osoba, która po części go pamięta - to właśnie ta nieznajoma, która go uwiodła (miała praktyczny powód - jest zaniedbywana przez męża, pisarza). Czasami go pamięta, czasami nie (nie wiadomo, czy akcja posuwa się liniowo do przodu, czy nawraca zygzakami czasu) - dość, że w końcu decyduje się porzucić dla niego męża. I wtedy on, jedyny który pamieta wszystko i wszystkich ze starej i nowej rzeczywistości, chce pożegnać to, co zostawia: swoją byłą dziewczynę (która oczywiście wciąż nie pamięta tamtej rzeczywistości, natomiast rozpoznaje go już w nowej - uważa na przykład, że on ją śledzi). Nie mozna powiedzieć, że zdradza swoją nową wybrankę (rzecz dzieje się w kawiarni, do "niczego" nie dochodzi - w ogóle film bardzo oszczędnie operuje "konkretami": nie jest to przecież film z akcją i o zdarzeniach - jest to opowieść o uczuciach, myślach i wyobrażeniach. Co prawda, z tą nową wylądowali w łóżku, ale jest to jedyna "różowa" scena i nawet kawałka biustu nagiego nie widać) - ale zawodzi ją (przemija godzina spotkania przed odlotem). Potem jest wspaniała scena nawiązująca oczywiście do archetypu Orfeusza schodzącego po swoją ukochaną do piekieł - nie tak długa jak scena gwałtu w "Irreversible", ale dla mnie porażająca (choć wcale nie brutalna). Jasne - przegrywa i zostaje teraz już zupełnie sam, zapomniany przez Boga i ludzi.
Prawdziwa prawda jest oczywiście zupełnie inna... - ejże, czy aby zupełnie? Ale tego już nie zdradzę (bo nie jestem zupełną świnią) - kto chce, dowie się sam. Wspaniały film! PRĘGI
Najbardziej reklamowany film w ostatnim czasie, kampania przekracza chyba nawet to, jak reklamowano adaptacje tradycyjnych "cegieł" literatury szkolnej: Zemstę, Pana Tadeusza, Potop,... Oczywiście, jeżeli się wie, że Vision (? chyba tak się nazywa) zainwestowało kupę pieniędzy kiedy Zanussiemu zabrakło już zaskórniaków odłożonych na jego film... - ale czy to może decydować o walorach artystycznych filmu? I na co te miliony poszły - nie na efekty specjalne, nie na zdjęcia,... na gaże aktorów? Czy to istotne, że gra Frycz albo Modrzewski (nie oglądam polskiego kina i ani te nazwiska ani ich twarze nic mi nie mówią, i jestem tutaj przedmurzem widza zagranicznego). Moim zdaniem, film sprawiając pozory ważnego, jest w gruncie rzeczy miałki.
  Po pierwsze, widać wyraźnie, że rozpada się na te dwie części, kręcone z wielomiesięcznym odstępem (znowuż ten dziurawy budżet), i na dobrą sprawę wolałbym, żeby każda z nich funkcjonowała oddzielnie: w drugiej części, która jest tym właściwym filmem, wystarczyłoby tylko kilka krótkich retrospekcji (przywołujących paralelę zachowania ojca w dzieciństwie i syna po latach), a resztę - zamiast opowiedzieć i pokazać - lepiej pozostawić domyślności widzów (wielcy teoretycy kina i literatury już dawno odkryli, że najwięcej strachu wywołują koszmary niepokazane, te, pod które widz podstawia swoje własne wyobrażenia). Bo tak naprawdę - patrząc oczami mojego pokolenia - młody Wojtek wcale nie dostaje od ojca lania, ale (częste i bolesne) klapsy. Większość z nas (przyznają się do tego i Korwin-Mikke, i Barbara Falandysz, i Zamachowski, i...) dostawała paskiem na gołą i to z "rytuałem" i według "cennika": za dwóję tyle, za papierosy tyle... Psycholog Zofia Milska-Wrzosińska mówi, że klaps jest mniejszą porażką: Różne bywają lania. Najgorsze lanie to jest na zimno z premedytacją. Takie kiedy rodzic mówi "no to ci się już uzbierało, dzisiaj wieczorem dostaniesz za swoje". Jeszcze się wymaga wtedy w ramach takiej statystyki wychowawczej, żeby dziecko przyniosło pas, czy inne narzędzie do tego służące, żeby się rozebrało, położyło. Jest to bardzo poniżające i rzeczywiście daje poczucie ulegania jakiejś wrogiej, bardzo nieżyczliwej przemocy, sadystycznej. No to jest lanie w takiej rozwiniętej postaci wtedy kiedy ma się uzbierać i wtedy dziecko obrywa. Natomiast klaps jest raczej takim sygnałem, że rodzice się bardzo mocno na coś nie zgadzają. Oczywiście klaps to powinien być klaps, nie walnięcie z całej siły tylko takie lekkie pacnięcie. Też uważam, że powinien zdarzać się rzadko i każdy klaps jest dowodem jakiejś wychowawczej porażki. Oznacza, że nie dajemy sobie rady z naszymi uczuciami, albo że nie potrafimy inaczej. Ale z dwojga złego oczywiście lepszy klaps od czasu do czasu niż systematyczne cotygodniowe lanie jako egzekucja. Jednakże pani Falandysz uważa, że to klaps jest gorszy od lania: Klaps kojarzy mi się z czymś niekontrolowanym i tego nie lubię, bo to jest właściwie w stosunku do dziecka tak jak między dorosłymi byłoby wymierzenie policzka. Mimo wszystko, mimo że brzmi tak łagodnie to tego nie lubię. Klaps jest czymś odruchowym takim. Znaczy, że już inne argumenty padły. Lanie jest fajniejsze, dlatego że się mówi: "jeszcze raz to czy tamto i dostaniesz lanie". Ono może być tak naprawdę o wymiarze klapsa, bo to nie chodzi o tortury tylko jest to jakoś tam kontrolowane, zamierzone, oczekiwane i jakieś w porządku a klaps nie.
Natomiast scena z ojcem klęczącym koło fotela jest po prostu psychologicznie nieprawdziwa: bo kreuje ojca na sadystę prawiącego synowi miłe słówka z przygotowanym już pasem za plecami. Według zamysłów miał on tymczasem być kochający i szczery acz surowy, a nie dwulicowy i wyrachowany.
Zaś - po mojemu - w życiu dorosłym powiela się wzorce z domu rodzinnego, ale nie te. Ja np. też byłem bity - a dzieci nie biłem. Natomiast za to sknerą jestem podobno gorszym od matki, uważam że największą pochwałą jest brak kary, a... - dobrze, miało być o filmie a nie o mnie. Tak, że pytanie o "Pręgi 2" jest naiwne: co ten Wojtek ma w sequelu robić? Lać swoje dziecko? Katować je szarpidrutami z głośnika (tu akurat nie powiela wzorów ojca, dziwnym trafem jako dorosły wciąż ani Mozart, ani Bach, ani Strauss - Johann, oczywiście: dlaczego? Bo mnie na przykład już denerwuje - od lat - większość tego pitolenia z lat mojego dzieciństwa i ten Niemen jęczący, raczej skłaniam się ku Krainie Łagodności i bel canto). Ja - na miejscu sąsiadów - po prostu chłopa zakatowałbym za taką "muzykę", i to dopiero byłby temat na część poświęconą przemocy. Bo ojcu za reakcję na złośliwe zagłuszanie Urbana w TV (przy otwartych drzwiach) się nie tylko nie dziwię, ale chyba nawet popieram...
Film w ogóle powienien być o czymś innym: kwestia bicia dzieci chyba traci na ostrości w naszym kraju (w radiowej Trójce podano, że 20% dorosłych urozmaica sobie seks praktykami sado-maso), a w innych krajach zachodnich jest już raczej nieaktualna. Rozumiemy reklamę, że ma to być "polska nominacja do Oskara" - ale czy szacowna Komisja dokonująca nominacji (bo to przecież Komisja nominuje, o ile pamiętam) już o tym wie? Może to będzie taki Oskar na miarę polską? Uderzające jest co innego - za granicą matki (ani ojcowie) nie wrzeszczą na dzieci, nie szarpią je za ręce zmuszając do wejścia do sklepu, wyjścia z autobusu, ... A u nas? Ileż to razy chciałem przylać jednej z drugą macosze (bo matki to być nie mogły!) potrząsającej płaczące dziecko na poczcie czy we sklepie. Taka na pewno nie będzie sklejała z nim wiatraka, tylko zapuszkuje go w domu przed telewizorem i szczeknie "nie przeszkadzaj mamusi, bo muszę mieć też trochę czasu dla siebie".
Spodziewałem się polskiego Almodovara - jak "Złe wychowanie" traktujące o cieniach z dzieciństwa odciskających się na dorosłości, i jaka zbieżność - w dwu krajach w tym samym czasie; oczywiście lokalne odmienności: u nas nie ma pedałów, ale ojcowie leją dzieci... A tu - poza kapitalną sceną z gwoździami na parapecie (co on tam sypał - ziarno czy trutkę? T o powinna być czerwonego koloru, jak już, dla jasności! I podobnie w tej Bazie Grotołazów: za co wyrzucił chłopaka - też nie zrozumiałem) mówi się o 30 latku postępującym z kobietami z niedojrzałością 17-latka (sama pani reżyser tak powiedziała w kinie). A postępowanie nawiedzonej dziewuchy, uwodzącej go z rzekomą premedytacją (dlaczego akurat jego? zauroczenie od pierwszego wejrzenia? że tak po męsku wywalił tego z góry? to może Wojtka miał zagrać LindoPazura?) acz niekoniecznie subtelnie (na sali śmiano się w głos - tak właśnie postępują nastolatki na prywatkach, trzydziestki robią to mniej nachalnie) - sam bym tak chyba zareagował...
BLISCY NIEZNAJOMI
Jak to miło zobaczyć film, w którym nie ma pedałów, a jedyne perwersje to nakłanianie przez męża żony do skoków w bok (jako lekarstwo na zaburzenia erekcji - ciekawe, czy równouprawnienie i tu obowiązuje); więcej intymnych szczegółów nie ma. Nawet żadnej golizny ani scen łóżkowych - zgoda (recenzenci piszą o "erotyce" - co za erotyka jest w tym, że dziewucha zwierza się, iż mąż z nią nie sypia? Aktorka miała zresztą urodę "nienachalną": ani brzydka, ani ładna, nie zostaje w pamięci. Erotyka to była w "Amelii".), ale że nie pokazano CO on wsadza do tego piekarnika (wyglądało jak indyk z bitą śmietaną - tak, że nawet indyk nie jest goły!) - to JEST skandal (dla mnie przynajmniej). No, a ten doradca podatkowy! - też lubię gotować (choć byłe żony nie wpadają do mnie na "niezobowiązujący seks" niestety), też pijam wino (nawet samotnie) do kolacji... Noo, są różnice (wizualnie podobno to nie jestem ja: nie wiem, czy to komplement, czy nosi znamiona obelgi). Nie mam w Biurze etażerki z zabawkami z dzieciństwa. Nie mam sekretarki oddziedziczonej po tatusiu. Nie mam kozetki w gabinecie (a na starym miejscu miałem!). Nie mam paczki z chusteczkami higienicznymi dla zaryczanych klientek (Teraz już mam! Specjalnie kupiłem!). Podobno nie mam też takiego porządku na biurku... Mam za to prawo jazdy. Po żadnym z moich rozwodów dalej nie zrozumiałem "na czym polega szczęście", ale - odmiennie od tej sekretarki - nie oglądam szczęścia wyłącznie na filmach i już na pewno nie przegryzam chrupkami.
Tylko dlaczego do mnie nie przychodzą przez pomyłkę atrakcyjne i niezaspokojone w małżeństwie dziewuchy? Przenosimy zatem Biuro w bardziej uczęszczane miejsce i kupujemy kozetkę i Cleenex, niech się dzieje co chce... Ale palić w Biurze i tak nie pozwolę nikomu! Może to jest ta przyczyna: że ja nie umiem (ani nie chcę) słuchać za darmo? Chociaż film kończy się... - nie, idźcie sobie zobaczyć sami: niby takie sobie, ale ogląda się właściwie z przyjemnością.
Jedyną pozytywną postacią (z którą chciałbym się utożsamić) jest jednak ten psychoanalityk - kasujący po 120 EUR za wysłuchanie kolegi z piętra że klientka pomyliła ich gabinety! Przypuszczam, że ten na miejscu fajtłapowatego doradcy podatkowego skróciłby scenariusz do maksimum kwadransa (bo trochę dłużyzn jest - chyba, że to są te "wiwisekcje i kameralne dramaty doprawiane finezyjnie z rzadka" - cytat z Rzeczpospolitej) a dalszy ciąg filmu możnaby oglądać już - ale w "Różowej Landrynce"... (bo reżyser faktycznie "gra z widzem" - po tym przemoknięciu akcja powinna wyglądać inaczej...) Może jednak źle wybrałem i trzeba zmienić nie lokal ale zawód? Bo wysłuchiwanie za darmo - to taką terapię serwują znajomości internetowe... ZŁE WYCHOWANIE
Almodovar tym razem nakręcił Woody'ego Allena: jest i psychoanaliza, i film we filmie, i typowo allenowskie rozdygotanie emocjonalno-seksualne... Tyle, że nie ma żadnej baby - w filmie występują sami faceci (noo, w epizodycznych rolach np. matki występuje faktycznie kobieta); to pierwsze novum. I kolejna różnica - wszyscy sypiają ze wszystkimi; z obsadą mieszaną (damsko - męską) liczba możliwych kombinacji spadłaby znacząco. Zrazu nawet nie uwierzyliśmy w ten domysł i pewne układy z punktu wykluczyliśmy - ale akcja nieubłagannie kreowała jedne po drugich: może to jest zadanie domowe z kombinatoryki?
Oczywiście, jest i transwestyta (w końcu to Almodovar!), a nawet tym razem jest dodatkowo facet chcący wejść w rolę transwestyty (ale w końcu i on zostaje pedałem - a nawet niezupełnie w końcu). Jest niby i trup, i tajemnica - ale Hitchcock to też nie jest. Nie ma żadnych scen zostających w pamięci (jak w "Porozmawiaj z nią"); no, ale sam fakt że puścili to w klerykalnej Polsce...
Korespondentki z Gliwic napisały: Ani mnie nie zbulwersowało, ani nie zachwyciło, ani też nie zszokowało. Były momenty, że chyba sie nudziłam trochę. To raczej mroczny film, który opowiada o brudach życia, które mnie na szczęście nie dotyczą, a więc co mnie to obchodzi? powiem egoistycznie. Mam nadzieje, ze nie będą dotyczyły również osób mi najblizszych - moich dzieci. Film ukazuje problem, ktory istniał, istnieje i prawdopodobnie istniał będzie, jesli kościół jako instytucja, sam coś z tym nie zrobi. A pewnie nie zrobi, a przynajmniej nie szybko. To wszystko coraz mniej mi się podoba. Sceny łóżkowe? Dla mnie niesmaczne, nie ma się czym zachwycać, jest w tym spółkowaniu facetów coś nie do przyjęcia, ale skoro tak są zaprogramowani. Myślę jednak, że bardziej niesmaczą mnie sceny intymne między kobietami, nie wiem dlaczego? Bo nie widzę siebie w takiej roli? Naprawde nie wiem, ale z dwojga złego wolę juz facetów w łóżku niż kobiety.. Każdy twóca ma wzloty i upadki, widać "Złe wychowanie" jest w odbiorze słabsze. Almodovar jednak deklaruje, że film jest rozliczeniem z jego przeszłością: ciekawe, czy bilans wyszedł mu na zero? OGRÓD
To, że filmy Woody'ego Allena są o mnie - wiadomo, ale ten (mimo, że europejskiego reżysera) jest dokładnie o mnie. Mój płot (tyle, że ja sztukowałem nie starymi oknami - ale starymi rynnami), mój dach - a, nie: dach wysmołowałem (nawet nad garażami) i założyłem oblachowania, moje stare spodnie, moja maszynka - nie, niestety: ja mam elektryczną. No, i ogród - czy z wisien też da się robić palinkę?
Ja też odczuwam taką pokusę - uciec od tego świata na wieś, zrywać gruszki (mam! mam taki wysięgnik - ale na szczęście nie mam pszczół) i jabłka, zwyrtać wiejskie dziewuchy... Tylko od dawna nie mam już ojca, zresztą - i tak nie był on krawcem, i może dlatego nie miałem kochanki Teresy... Czeski film? Nie, smutna prawda... RUCHOME SŁOWA
Od 25 VI powinien być (ale jeszcze nie ma - dopiero w zapowiedziach w Światowidzie) film "Ruchome Słowa" albo jakoś tak - nie chciałbym się zawieść, ale zapowiada się nieźle: Catherine Denevue (którą bardzo lubię), w roli kapitana polskiego pochodzenia Jana Walesa - John Malkovitz (nie kojarzę chłopa, choć pewnie powinienem, skoro krążył film "Być jak John Malkowitz"). No, i przede wszystkim - wszystkie moje ukochane zabytki: Grecja, Egipt,... także Istambuł (tam nie byłem), Ceuta, Marsylia... Już się cieszę!
Gdyby kolega Paweł (ten, który powiedział, że radiowa Trójka to "taka Jedynka dla inteligentów") był z nami, to powiedziałby "agitka, no nakręcili agitkę". Najkrócej? Rozczarowałem się wizualnie. Catherine jak zawsze piękna (nie strzelę takiej gafy, jak polskiego pochodzenia rzekomo szarmancki kapitan: "Była Pani piekną kobietą"! Rany Boskie, chyba nie chcę "Być jak John Malkovitz") - tylko ta taśma filmowa jakaś taka zleżała, lazur mało błękitny, ekranik malutki (chyba trzeba to nakręcić w IMAXie na 3D). Część podróżnicza - trochę przereklamowana (Ceutę widzimy tylko z pokładu, daleko na horyzoncie), bo przecież głównie dlatego poszliśmy. Gdzie ta podróż do źródeł Europy - nie wiem, bo ekscytacji nie przeżyłem. A najbardziej żal tej dziewczynki: taką matkę mieć, to faktycznie dopust boży!
Potem, prawie bez cięcia, częśc fabularna - ale kobiety nie rozmawiają w taki sposób przy stole (przynajmniej nie przy mnie), i nie na takie tematy. No, i ta "utopijna wizja jednego, wspólnego języka" - ależ to dopiero portugalski przy wspólnym stole wywołał współczesną wieżę Babel.
No, i zakończenie - szkoda, że nie mogę powiedzieć. Ale warto wytrwać do ostatniej sekwencji. Nie będę się przechwalał, że ja to przeczuwałem, ale już kiedy zaczynało się zakończenie... - bo film jest baaardzo oszczędny w środkach (to nawet komplement). Owacja na stojąco - czemu nie?
Za którą z tych części film dostał te nagrody we Wenecji 2003 - pewnie za drugą? Czemu nazywa się w oryginale "Mówiący obraz" (A talking picture) - też nie wiem, ale to i tak lepiej, niż polskie tłumaczenie "Ruchome słowa". Jakie konkretnie miałoby być przesłanie tego obrazu - ???? JAKKOLWIEK WIEJE WIATR
W Światowidzie na "Jakkolwiek wieje wiatr" (polski tytuł: "Z piątku na sobotę", jak mówił reżyser w radiowej Trójce w sobotę- taki był tytuł roboczy filmu podczas kręcenia) zupełne pustki - Opole w telewizorni albo co? Jednak trochę na sali się nazbierało. Muzyki Hendrixa i innych tytanów z naszych czasów tyle, co kot napłakał (a ten Kiss to kto?), reszta to takie typowe nowomodne dukanie. Do końca nie otrzymaliśmy odpowiedzi na pytania: "Co ci się stało z ręką?" (jest hipoteza robocza, że to właśnie żona wsadziła mu do wody - nie wrzątku - rękę aby przez sen powiedział prawdę) "Czy bakterie ich zabiją?" "Co ona dostała od tego dupka?" ... - wiecie, dlaczego? Bo - skoro pozostają nierozwiązane wątki - to będzie "sequel" - Z soboty na niedzielę. Największa niewiadoma: "Pamiętam cię skądś? Aaa, wiem - twoja żona chodziła na moją siłownię" - skoro to żona chodziła, to skąd pamięta męża??? Najlepsza kwestia z filmu: "Wywalili mnie dzisiaj z pracy, i nie wiem dlaczego" - "A mnie dzisiaj nie wywalili - i też nie wiem dlaczego". Reżyser - po dwu latach wywalili go ze studiów filmowych za ściąganie na egzaminie, i wiemy dlaczego - nakręcił ten film nie mający początku, końca ani przesłania - i nie wiem dlaczego. DZIEWCZYNA z PERŁĄ
Dziewczyna nie jest z żadną perłą - ale (jak brzmi angielski tytuł) z kolczykiem (z perłą, oczywiście). Film oczywiście nastrojowy, jeden z niewielu filmach o uczuciach (damsko - męskich), gdzie ani razu - nie, że nie sypiają ze sobą - ale nawet się nie obnażają (chłopak prosi ją: pokaż swoje włosy; to powiedz przynajmniej, jaki mają kolor!). No, i najcięższy zarzut ze strony małżonki "Czy ona naprawdę nosiła moje perły?" (a ona nie "nosiła", ale w ukryciu pozowała w tym kolczyku - jednym - do obrazu). Coś w tym musi być, skoro jedna znajoma mawiała do swojego męża "Misiu, nic to że ona sypia z Tobą, nic to że musiała usunąć ciążę - ale czy musi chodzić w mojej złotej bransoletce?"
Teatr - świat z czwartego rzędu
POMSTA (ZEMSTA ALEKSANDRA HRABIEGO FREDRY PO NASZYMU = PO SZLONSKU)
- Jak Pan do nas trafił - zapytała kasjerka?
- Nie uwierzy Pani - zacząłem - Oglądała to moja była pierwsza żona rok czy półtora temu. I wielokroć od tego czasu chciałem się wybrać, ale jakoś tak... dopiero wczoraj zobaczyłem na Waszej białej furgonetce na ulicy stronę internetową.
Chorzowskie Centrum Kultury przypomina Teatr Rozrywki przed przebudową (bo początkowo był on właśnie Domem Kultury) - ale program ma bogaty. Gościnnie Opera Bytomska, Operetka Gliwicka, zespoły (1-2-3, SDM),... W tym akurat spektaklu występują aktorzy znani w naszym regionie a głównie w chorzowskiej Rozrywce - Jacenty Jędrusik, Dariusz Niebudek (powiązany i ze "Śląskimi Szlagierami", i grający kiedyś w "Ślubach Panieńskich" - kolejnej wspaniałej perełce hrabiego Aleksandra), Marta Tadla... Dlaczego zatem nie zaproszono tego spektaklu do Rozrywki? Dalipan, nie chcę się nawet domyślać - zwłaszcza, że jest to musical, czy - mówiąc po naszemu - śpiewogra.
Piosenek jest niemało i są melodyjne. Po prawdzie, bardziej wpadają w ucho niż ostatnio prezentowane w Rozrywce renomowane musicale zachodnie (nie zawahałbym się przyrównać go do "Sgt. Pepper's Lonely hearts Club Band" Bee Geesów i Petera Framptona - z dwoma piosenkami śpiewanymi przez Katarzynę Makulę solo podobnie jak Truskaweczka: wysokim, czystym głosem - bądź co bądź to była Sandy Farina, siostra samej Joan Baez). W końcu - skomponowała to Katarzyna Gaertner: "Na szkle malowane" (1970), "Zagrajcie nam srebrne dzwony" (1975), "Pozłacany warkocz" (1980 - Dżem & Riedel, ś.p. Zaucha, kabaret Rak)...
No właśnie - jak jesteśmy przy Rakach - to autorem przekładu jest jego (były już) członek, Marian Makula. Pierwsza wersja powstała w 1997 roku (nie wiedziałem - i w obsadzie były Raki, Jędrusik, Tadla,... i Talarczyk), wznowiona premiera - w 2007, uwspółcześniona o odniesienia do aktualnej (wtedy) sytuacji politycznej w Polsce (choć sporo jest akcentów ponadczasowych: "Przed prusokiem, Szwabem, Rusem - w łopiece nos miej. Przed urzyndem i fiskusem - uchronić nas chciej. Uchowej nos Panie..."); teraz zaś np. o Putina.
Na wszystkich akademiach w szkołach obowiązkowo w ramach folkloru lokalnego musiał pojawiać się "Uwe und Willi w jednej stali willi" (czyli Paweł i Gaweł po noszymu). Potem nastała Mastalszczyzna. Tutaj przekład (czy adaptacja) jest jednak umiejętny i na dodatek zgodny z treścią sztuki hrabiego Fredry (choć np. Makula odważnie zmienił najbardziej chyba znaną scenę pisania listu: słowo "Mociumpanie" nie pada ani razu! - ale jest równie śmiesznie), oraz pełen humoru (NIE wynikającego _wyłącznie_ z gwarowych słów; i nie tylko z animozji hanysów do goroli); rubasznego - ale nie wulgarnego.
Na płycie DVD (nakręcone w lutym 2008, też w CHCK) jest filmik (część akcji - w ogrodzie), którego w CHCK nie wyświetlono; "nasz" spektakl też nakręcano. Standing ovations - oczywiście (zasłużenie), ale za rzadko klaskano po piosenkach czy kultowych odzywkach. Spektakl był charytatywny (bilety o 50/35 = 40 % droższe), ale ten aspekt pominę (stąd kwiaty dostał jedynie Dariusz Niebudek).
ARTUR GOTZ: PIWNICA W ROZRYWCE ?
W Rozrywce powiało w sobotę piwnicą... to znaczy, Piwnicą. Kabaret z wyższej półki, te nazwiska: Osiecka (a ja byłem przekonany, że "Salto" to piosenka Wysockiego: w końcu śpiewa to Awdiejew) i Konieczny, Wyspiański i Broniewski (tak! TEN Broniewski, dziś wyklęty),... Janusz Radek to on nie będzie (choć głos ma przejrzysty, dykcję wspaniałą - tylko skalę głosu trochę niestety mniejszą) - ale jest też pogodny, swobodnie nawiązuje kontakt z publicznością, łatwo przechodzi od liryzmu do komizmu, nie tylko śpiewa - ale prowadzi konferansjerkę i robi różne "zagrywki". Oprócz niego klasyczny "jazzowy" band (pianino, bas, saksofon, perkusja - i skrzypce).
Bilety były po 10.- złotych (nowych): na premierę, w tym szampan i kanapki (nie wiem, czy "z tustym", bo nie korzystamy) - jak oświadczył Artur Gotz, artyści i tak pójdą bez honorarium, a wpływy z biletów pójdą na (nowy) remont Teatru (powstanie Trzeciej Sceny). Ponieważ jest pracownikiem Rozrywki, jest to dość odważne wobec dyrekcji. Mimo, iż było to na Małej Scenie - i tak sporo ludzi nie odebrało biletów i obecni przesiadali się "w dół". Ci, o nie byli - niech żałują!
FRYZJER (O KORUPCJI NIE W PIŁCE TYLKO W BARCELONIE)
Zupełnie zawiodła logistyka kwiatów! Bo reszta była podobnie jak rok temu na zakończenie sezonu: na scenie fotel (tym razem zdecydowanie fryzjerski, nie dentystyczny - bo ze suszarką). No, ale były schody - z kilkoma scenami zbiorowo - wokalnymi, jak to we śpiewograch być powinno. Sporo "mrugnięć okiem" do widza: jak Barcelona, to oczywiście F.C. Barcelona (a tu jeszcze - FRYZJER); fotel z suszarką na końcu jak krzesło elektryczne (u Talarczyka - on już definitywnie był na widowni, nie na scenie); reporterka z kamerą TV na głowie jak u Almodovara (Kika) - w końcu to sztuka hiszpańska (za to to seplenienie, oklaskane przez widzów, pewnie aluzja do jakiejś postaci naszej TV, której niestety nie znam).
Największe wrażenie robił chyba odsłonięty z rusztowań wschodni koniec foyer - szkło (dobrze, że grube - bo w jedną taflę kilka razy chciałem wejść), przestrzeń, metal. Bufet z napojami (skarzyłem się wcześniej - choć nie korzystamy). Jakby tak jeszcze latem otwierano na zakończenie drzwi na ulicę (nasze auto stało wprost pod nimi) - choć nie, wypadało pewnie zostać na fecie po prapremierze (z reguły nie zostajemy).
Piosenek nie za wiele - ale dadzą się zanucić (zwłaszcza ta o Barcelonie). Intryga cokolwiek za bardzo zagmatwana (to NIE JEST szekspirowska tragedia w końcu) - aż trzy akty, prawda - możnaby to spokojnie przyciąć nieco bez straty dla widza. Humoru tyle, ile trzeba na ciepły wieczór; rozpolitykowania tyle, ile oczekujemy na przednówku letniej kanikuły. Okupska w roli burmistrza Barcelony jest po prostu rewelacyjna (ale ona często bierze takie męskie role - Narrator w Rockym, Behemot w Wolandzie,... Pan Jędrusik (nie! nie żartuję - tak o nim wyrażają się młodsi aktorzy we wydrukowanym programie) jak zawsze charakterystyczny. Meyerka - no właśnie: potworna ilość kwiatów czekała w szatni. I wynosili je i wynosili; zaczęli zdecydowanie za późno (tak ze trzy tuziny osób było na scenie), zaczęli od "halabardników", poprzez coraz to ważniejszych aktorów, wreszcie - jak już wszyscy zchodzili ze sceny trzeci raz - dopiero dostała kwiaty Meyerka (ostatnia). A potem, kiedy już wszyscy aktorzy definitywnie zeszli i scena opustoszała, po raz kolejny uchyliły się drzwi w bocznej kulisie i wyłoniła się... pracownica Teatru z kolejnym bukietem kwiatów (nie widz - pracownica). Dla kogo? KRÓLEWNA ŚNIEŻKA I SIEDMIU KRASNOLUDKÓW
Nie lubię licytacji. Kiedy w radiowej Trójce redaktor Kuba Strzyczkowski zaczyna zachęcać i podgrzewać atmosferę - po prostu przełączam się na Radio Złote Przeboje. Ale tutaj nie dało się po prostu wstać i wyjść z zatłoczonego Teatru - siedmioletnia dziewczynka, z którą byliśmy, wiedziała już co prawda, że po zakończeniu spektaklu nie przyjdzie Mikołaj - ale wciąż liczyła na to, że będzie mogła wyjąć ze swojej torebki specjalnie zabrany najlepszy notesik i wieczne pióro, aby otrzymać autografy wybitnych - jak twierdziliśmy - ludzi nauki, kultury (i polityki, o ile politycy nasi politycy mogą być wybitni).
W obsadzie, wielokrotnie prezentowanej w gazetach (a właściwie w jednej gazecie - nie prowadzimy tu kryptoreklamy), trudno byłoby znaleźć Jędrusika (ale skoro nie było obiecanego Piechniczka - żółw widocznie nie zdążył; nie wiadomo dlaczego, skoro Śpioszek nie zaspał!) - ale to właśnie on w czarnym fraku otwierał spektakl (i już martwiliśmy się, że zastąpił Narratora Sznuka); on czytał listę płac (a fe - brzydki żart: wszyscy występowali bezpłatnie) - i to wielokrotnie; on wreszcie - prowadził licytację. Bo spektakl (o tym poniżej) nie był specjalnie długi (ani krótki - taki w sam raz); natomiast potem (w końcu - taki był cel: pozbieranie pieniędzy na Hospicjum) nastąpiła licytacja, brawurowo przeprowadzona przez Jędrusika (nie podejrzewałem go o takie też umiejętności). Co prawda, z biletów zebrano więcej (o połowę), niż z licytacji - ale dało to (jak zawsze) okazję na reklamę kilku postaciom. Głównie licytowali lekarze (skąd mają pieniądze na takie zakupy, skoro skarżą się na niskie płace? a co to dopiero będzie po zapowiadanych podwyżkach!), "swoi" (mąż p. Bochenek albo dziennikarze z ...) i szpanerzy (Restauracja Łania - uwaga podobna, jak do lekarzy). Kiedy piszę te słowa, w radiowej Trójce jakiś jankeski profesor mówi o uruchomieniu na jankeskim uniwersytecie katedry czy wydziału polonistyki, na co przyjechał zebrać w Polsce kilka milionów dolarów. Rozumiem, gdyby to nasz p.o. rząd (żart zamierzony) miał i chciał dać te dolary w ramach promocji kraju za granicą. Ale dlaczego ja (czy inny szary obywatel) mam z własnych pieniędzy finansować stworzenie miejsca pracy dla obcokrajowca w obcym mi kraju, który nawet nie chce znieść wiz dla mnie (choćby na zasadach wzajemności)? Nie wystarczy, że wymagają krwi naszych żołnierzy?
Teatr Rozrywki odchodzi chyba stopniowo od sztuk teatralnych - na rzecz już nawet nie koncertów (a szkoda - dawno poza jazzmenami nikt nie występował), ale śpiewogry (ang. musical): takie są ostatnie premiery; i ta nie jest wyjątkiem. Ale jest to ładny musical: piosenki są rzadko - ale melodyjne; postaci - sympatyczne (nawet zła Hexa - któż takiej nie ma w... nie, to chyba nie jest dobry przykład: bo jeszcze mogłoby paść pytanie, dlaczego nie zaproponowano tej roli najsłynniejszej czarownicy IV RP); scenografia - ciekawa (taka bardziej Szekspirowska); aktorzy - role mają na swoją miarę. Co prawda, pani docent Prońko spiewa z kartki a Artur "Myslowitz" Rojek nawet na licytacji w sumie ma problem ze zaśpiewaniem a capella (już nie porównując go z Jacentym, dającym mu przykład, jak zaśpiewać a vista!). JEKYLL & HYDE
Jeszcze nigdy dopotąd tak nie było, żeby sezon teatralny otwierał się w grudniu (przynajmniej dla nas - wcześniej same powtórki i jakieś jam-sessions). Ciekawi byliśmy wystroju Teatru po remoncie - i tu nie zawiedliśmy się: stracił on nareszcie wygląd byłego Domu Kultury, choć trochę nas te przeróbki zastanowiły: miejsce wyeksponowanej szatni zajęła teraz duża pusta płaszczyzna (na poczęstunek po uroczystych premierach), same szatnie zaś znikły po bokach (a gorzej, że znaczna część numerków, tych dawnych, mosiężnych - też straciła się i zamiast nich są bakelitowe). Gorzej, że znikły sanitariaty, a także i bufet. Nie wiem, czym poprzednio ogrzewane było foyer, bo w tej chwili te dwa czy trzy przypominające organy grzejniki zdecydowanie nie wystarczają na taką wielką landarę. Na dodatek, remont wschodniej elewacji się jeszcze nie zakończył, i częściowo zamiast ścian jest płyta pilśniowa, więc dmucha jak w kieleckim.
Dobra, teraz o premierze. Jak zawsze (ostatnio) w Rozrywce - śpiewogra. Dobrze zrobiona, sprawnie i z rozmachem: jest i scena obrotowa, i opuszczany most (zamiast schodów - to po nim uchodzi w górę czy też schodzi do śmierci). Akcja dzieje się w różnych miejscach: na scenie, na balkonach bocznych (nawet orkiestrę wyrzucono za scenę), na moście, na galerii górnej, a nawet i na widowni; często przy tym równocześnie. Do finału na 3 poziomach stanęło ponad pół setki ludzi! Piosenki są ładne (już drugą dało się zanucić, u np. Lloyda-Webera to rzadkość). Fabuły nie przypominam (czytaliśmy to wszyscy w dzieciństwie, ja też - pamiętałem tylko co zrobił, teraz nareszcie przypomniało mi się dlaczego).
Absolutnym hitem scenografii był bufet - Lajkonik! Wolelibyśmy jednak, żeby bufet tradycyjny wrócił na jakiekolwiek miejsce. Bo strawa dla ducha była (prawda, że lekkostrawna); zaś dla ciała...
TERAPIA JONASZA
Jak zawsze, kiedy kończy się sezon teatralny (a w tym roku - ze względu na remont - w chorzowskim Teatrze kończy się już na początku maja), Rozrywka żegna nas prapremierą: w "sztandarowym" składzie (Okupska, Talarczyk, Jędrusik, Meyer - jak za dawnych lat), z chwytliwym "przytupem" i komediowym tekstem.
Sztuka, film czy książka - mają ten sam przymiot, co dziewica: ktoś odpakowuje ją po raz pierwszy z "ubranka". Za nic nie dałbym sobie tego odebrać (mówię tutaj o spektaklach a nie o dziewuchach, prawda?) - tej chwili, kiedy jeszcze nic się nie zaczęło (a często sporo już wiem z zapowiedzi czy zakupionego programu) i zastanawiam się, jak autor (reżyser) "wciągnie" nas odbiorców w swoje dzieło; kiedy przeżywa się to po raz kolejny, to już jest inaczej: wiem, co i jak będzie się działo, i odwiedzam znany mi już krajobraz (a nie odkrywam "terra incognita"). Szczególnie uderzyło mnie to na tym spektaklu: gdzie wiedziałem, że rzecz ma dotyczyć Jonasza nie wychodzącego z domu - a na scenie w techno-metalowych dekoracjach ("REPUBLIKA" i też Gawliński w końcu, co nie?) stał fotel fryzjersko-dentystyczny (dalej jest też więcej fajnych pomysłów scenograficznych - choćby Panna Młoda we wannie czy "żywe" stołki).
To jest różnica między po prostu koncertem a musicalem - w musicalu musi być jakieś libretto i poszczególne piosenki muszą układać się... - ejże, czy aby na pewno? Bo istnieje też trzecia droga (i często widujemy na niej Talarczyka): nie jest to koncert (bo ma kostiumy i scenografię), ale nie ma też na dobrą sprawę ani libretta ani akcji (ani nie ma schodów): tak było z Kaczmarskim i Grechutą i Nickiem Cave i Nohavicą... Muzyka jest "ostra" (rock and roll), piosenki wpadające w ucho, od pierwszej do ostatniej - żadnych "zapchajdziur". Nota bene - a kiedy płyta?
Nie można było bardziej zbliżyć się do opisu rzeczywistości niż w "Pomalu" - za to mamy (zamiast "teatru o teatrze") projekcję filmową i bezpośrednie zwroty narratora do widzów. A i role są znowuż jakby skrojone dla obsadzonych w nich aktorów (nimfomanka Meyerka czy "mamuśka" Okupska); przy tym jest i to "mruganie" do widza (np. Talarczyk wypowiadający "Gdybym to ja był dyrektorem tego teatru"). Jest i Machalica - po jego pierwszym wejściu zastanawiałem się, czy przyjął rolę podobną do tej, jaką Trela zagrał u Jandy (ale nie zdradzę odpowiedzi, oczywiście!).
Od czasu kiedy oglądałem Jędrusika wnoszonego jako Cezara na ramionach niewolników zastanawiałem się, czym jeszcze można to przebić - no i tutaj mamy księdza polatującego nad sceną! Nieodmiennie skłania mnie to do zastanowienia: czy on jest aż tak świetnym aktorem, czy też naprawdę jest takim człowiekiem i pod to dobiera sobie role? Oglądanie Jędrusika syci chyba moje poczucie brylowania. Samem zresztą nie bez winy - kiedyś na ćwiczenia na Uniwersytecie wnieśli mnie w lektyce (krzesło na dwu kijach od - nomen, omen - Szczotki). Mam też wciąż jedno ultymatywne chyba marzenie - pożyczyć ze ZOO ze trzy wielbłądy, galabije mamy w domu, poprzebierać kilku znajomych i puścić zza zakrętu ulicą karawanę, iżby zatrzymała się u sąsiada pod bramą a przewodnik wyszedł zapytać: gdzie tu żyje efendi Jirzik...
Różnica między kinem a teatrem jest m.in. i taka, że scena teatralna jest "szersza" niż plan filmowy; i na scenie może się dziać jednocześnie kilka wątków, a to ja, widz, decyduję - przenosząc spojrzenie - co aktualnie chcę oglądać. We filmie to reżyser musiałby - obracając kamerę - zadecydować za mnie: wolę teatr, gdzie mogę jednocześnie słuchać wraz z księdzem Dyrektorem wspaniałego przemówienia Okupskiej i patrzeć jak Talarczyk bezgłośnie dobiera się do Meyerki.
Bałem się, że nie dostaną standing ovations (a zasłużyli). Znowuż chyba upłynniono całą rezerwę kwiatów, tyle pojawiło się ich na scenie w koszach i wiązankach. Jedna tylko osoba wyszła bez bukietu - Okupska swoje kwiaty oddała Bończykowi (przedstawiając go publiczności), a nikt nie odłączył dla niej ze swoich "trofeów" choćby jednego kwiatka. Symptomatyczne...
SPIN
Najbardziej interesowało mnie to, czemu (katowicka choć ogólnopolska) firma SPIN nie znalazła się w gronie sponsorów tego spektaklu - nawet choćby biletów swoim pracownikom nie zakupiła (pracuje tam moja była żona, to wiem). Drugim - zupełnie przerażającym momentem - było zauważone we foyer Teatru zdjęcie z nazwiskami z grudniowej premiery (też musicalu) RENT - nic, kompletnie nic z tego nie pamiętałem: ani jednej piosenki, ani kawałka scenografii, ani strzępka libretta, ani jednego aktora...
Kolejna (pra)premiera kolejnej jankeskiej śpiewogry - niby wszystko jest, jak trzeba: i romans, i piosenki, i balet, i nawet schody - ale znów niewiele się z tego zapamiętuje (komentarze internautów też się przychylają, więc nie będę się pastwił). Jak w większości jankeskich produkcji - musi być wątek gangsterski. No, to poznęcajmy się nad tym wątkiem...
Cóż mamy w libretcie? Dziennikarza z przypadku, który jest w stanie ukryć w cudzym mieszkaniu poszukiwanego wywrotowca podczas rewizji profesjonalnej agencji "rządzącej światem". Zwykłą piosenkarkę, która jest w stanie ukryć w swoim domu ogłoszonego przez media w całym kraju kryminalistę - przed ochraniającą tenże dom agencją, która go też równocześnie szuka. Początkującą programistkę nie potrafiącą znaleźć pracy, która jest w stanie włamać się do systemu komputerowego agencji "rządzącej światem" i to aż na poziom Prezesa. Agencję "rządzącą swiatem", której Prezes ... [nie zdradzę pointy], a Vice-prezes nie sprawdza nawet ... [nie zdradzę pointy]. Jeżeli jankeski autor ma takie zdanie (nota bene, zbieżne zresztą z moim i nie tylko moim) o high-tech swojej ojczyzny, to broń nas Matko Boska Prawosławna przed Tarczą Antyrakietową i irańskimi rakietami dalekiego zasięgu.
KOMETA
Skoro był Nick Cave i Grechuta i Kaczmarski - to dlaczego przecież nie Nohavica (mówię tu o drodze reżyserskiej Talarczyka). Nie sposób wszystkich piosenek czeskiego barda z ponad tuzina płyt zmieścić w jednym spektaklu. Było to, co trzeba: Fotbal (kapitalny w polskiej wersji na kwartet wykonawców), Zijtra rano w piet, Darmodiej, Peterburg, Zatimco se koupes, Az to se mnu sekne, Sarajevo... Prawie album "Nohavica i Kapela - Koncert" plus "Babilon". Zabrakło mi Pohod marodou (Krabička cigaret a do kafe rum) (a może już nie pamietam, czy było) no i Jdou po mne, jdou.
Przez tyle lat nie miałem czasu, żeby spróbować znaleźć właściwe polskie znaczenie czeskich tytułów: Darmodiej i Blazniva Marketa (Blazniva - to oczywiście Błazeńska, ale ta Marketa? [Nohavica wypowiedział te dwa słowa na koncercie w radiowej Trójce w 2005 roku: Szalona Małgośka; Marketa to jest - co teraz wiem - popularne imie czeskie, taka nasza Małgośka]). I dalej nie wiem - mimo bardzo uroczych tłumaczeń tutaj (znam czeski i znam teksty Nohavicy, więc mogłem sobie porównywać na gorąco), te dwa słowa zostały nieprzetłumaczone. Nohavica sam niektóre teksty śpiewa po polsku ("Milionerzy" na płycie Babylon, a i kiedyś "Gdy kitę odwalę"), zresztą płyta Tesinske nebo jest w połowie po polsku. Są strony internetowe z polskimi tłumaczeniami Nohavicy; jest - najbardziej znana - wersja "Cieszyńskiej" śpiewana przez Artura Andrusa ("Łódzka"). Nikt nigdzie nie próbował spolszczyć tych dwu (Darmodiej na angielski przetłumaczyli jako "wastrel" = wagabunda, utracjusz. Czy ja wiem?).
Scenografia - jak to zawsze w Korezie - jest "wielofunkcyjna" (wspomina się kredens z Cholonka) - jak choćby ten stół / furmanka / łódka. W "Pieśniach kochanków..." też mamy projekcję filmową, ale tutaj nie przerywa ona spektaklu ale "robi" za tło; no i kapitalna jest w najbardziej dla mnie wstrząsającej piosence Nohavicy, "Zijtra rano w piet": ta opaska zerwana z oczu (nie opowiem więcej, trzeba zobaczyć!).
"Velka voda" - zapomniałem zupełnie tą piosenkę (z płyty "Babilon" - za szybko przestałem ją słuchać). A te skojarzenia - że za późna pora dla skarbowego albo komornika, a złe wieści jak bezpieka zawsze przychodzą nad ranem - wciąż aktualne! Choć przecież starsi dominowali na sali, to jednak przejmujący utwór "Panie Prezydencie" w naszej, VI Rzeczpospolitej przyjęty został jako rozweselająca komedia. A pewnie niewielu pamięta, że Ursula le Guin napisała w 1996 r opowiadanko o aksamitnej praskiej wiośnie, a właściwie o dzwonieniu kluczami na placu: Unlocking the Air. Gdyby nie trzy wyrazy, możnaby przypuścić, że jest to kolejna wymyślona historia dziejąca się na Zimie: Getheński jest klimat, Karhidzkie nazwiska i nazwy geograficzne,... Ale jest Wydział Literatury Orsiniańskiej i Słowiańskiej; jest komputer IBM / Mactoshin; no i pada pytanie: "Słyszałeś, co się dzieje w Pradze?". A czemu o tym przypominam? Zacytuję jeszcze kawałek dialogu z książki:
- Czyli ku zależności nie od Wschodu, ale tym razem od Zachodu[...]
- Tak do końca nie da się tego uniknąć. Ale to będzie stowarzyszenie, a nie okupacja...
- Niech mnie diabli, jeśli to nie będzie okupacja! Okupacja pieniądza, konsumpcjonizmu, ich supermarketów, systemu wartości. [...] Cóż znaczy sprawiedliwość społeczna wobec kolorowego telewizora?
Czyż trzeba coś dodawać? I le Guin, i Nohavica nie znając się mówią o tym samym - ona wyprzedzająco, on ex-post.
I znowuż zrobiło się politycznie. Niektórzy nawet ustawiają Nohavicę obok Kaczmarskiego - ale to dwa przeciwne bieguny: Kaczmarski wojował jak dziadowski Konrad / Gustaw (i odszedł z podobnym wynikiem); Nohavica pozostaje jak Szwejk: łagodnie, a bez gwałtu.
SZCZĘŚLIWE DNI
Wydawałoby się, że sytuacja ukazana w tej sztuce jest zupełnie wymyślona: kobieta zasypana unieruchamiającym ją po piersi kopcem piasku - a jednak, kiedy człowiek chwilę się zastanowi, to jest to oczywiście po prostu paraliż, zjawisko może na szczęście niezbyt częste przy współczesnej medycynie (zachodniej, nie mówmy tu o rodzimej), ale wcale nie ekstraordynaryjne, niestety. Kobieta przykrywana jak wiecznie żywy Lenin - paraliż nieuchronnie postępuje wciąż dalej. I ten zwrot o odkopaniu gołymi rękami staje się zrozumiały: człowiek nie skąpi pieniędzy ani sił na zdrowie dla swoich bliskich - o ile jest to możliwe; jeżeli nie - pozostaje mu tylko towarzyszyć i czekać. Ja przynajmniej tak to odczytuję - nie widze tam żadnego "śmietnika swojego życia", a tylko walkę z niemocą. I tłumaczy to nawet ten "dzwonek na sen" (jak w szpitalu) - może nie zawsze Becektt to "teatr absurdu"? A po co jest drugi akt w tej sztuce - nie wiem (piękny jest komentarz w internecie z 2 XII 2003 niejakiego Ka$)...
A cóż pozostaje choremu - te kilka rutynowych codziennych czyności (które trzeba sobie oszczędzać na cały dzień) - i monologowanie (nie każdy jest Stephenem Hawkingiem - nie tylko, że nie mówi, ale jeszcze w swoim bezruchu zakasowuje Einsteina). To byłaby idealna rola dla Hanki Bielickiej - ta by się dopiero nagadała! Zresztą, tydzień wcześniej (u Jandy premiera 12 stycznia 2007 r, w Krakówku - 5 stycznia) w teatrze STU Jasiński wystawił tą samą sztukę z Rybotycką, ciekawie byłoby porównać (choć unarodowienie przez ten polski kopiec Kościuszki i cytaty z Osieckiej to pewnie przesada).
W programie warszawskim Smecz pisze o "ludzkich rozmowach" - jakie tam rozmowy, to nie "Pegaz": jest to monodram - ale na dwu aktorów: bidny ten Trela, którego Janda dobiera po to tylko, aby mieć tło dla własnej roli.
42-GA ULICA
Jaki ten spektakl był długi - prawie 3 godziny, szczęście, że z przerwą. A czemu od tego zaczynam? Bo choć był to klasyczny musical (pol. śpiewogra), były balety i piosenki (i nawet kobieta-guma, jak w cyrku), to jednak mnie nie porwał.
Najfajniejszy był oczywiście ten zjaw pojawiający się w lustrze (zaraz prawie na początku). Oczywiście, jako urodzony malkontent nie mogę nie stwierdzić, że to było już u Lema w "Powrocie z gwiazd" - lustro, w którym odbicia żyły własnym życiem i odgrywały różne prorocze scenki ku poinformowaniu swoich oryginałów.
Kiedy kręci się film o filmie (albo wystawia teatr w teatrze, czy - tak jak tu - śpiewogrę o śpiewogrze) można sobie do woli siekać i przetasowywać akcję, mieszać kolejność - ale musi to jednak mieć jakiś sens. Tymczasem tutaj nie tylko, że intryga jest wątła i nieprzekonywująca (dla Europejczyka; dla jankesa - pewnie ucieleśnia typową drogę kariery od pucybuta... - ale deko za szybko), ale i na dodatek niektóre sceny są zupełnie ni z gruszki ni z pietruszki - mnie nie pasują ani do śpiewogry, ani do śpiewogry we śpiewogrze.
Oglądałem parę lat temu w kinie film o początkującej adeptce, która w odpowiednim momencie popycha gwiazdę, żeby zająć jej miejsce w erotycznej rewii (tytułu nie pamiętam) - tak że to już też było, choć tu jest inaczej (pointy nie zdradzę).
Czy brakuje w tej śpiewogrze "paru piosenek Gershwina"? Oczywiście, choć niekoniecznie Gershwina. Muzyki jest sporo, w ucho jednak z tego wpada jedna czy dwie piosenki - za mało, żeby porwać; a że za mało ich - to i za rzadko, żeby na (znanej już i osłuchanej widzowi) konstrukcji podtrzymać resztę spektaklu. Wracałem i nuciłem "no ale Nowak - nie da mi się stoczyć" (Radek w "Opowieściach 11 katów").
POMALU, A JESZCZE RAZ
Pogodny, letni wieczór; ciepło, leniwie,... - oczywiście, nic, tylko udać się do teatru, na jakąś lekką, bulwarową komedię czy farsę. I to jest strzał w dziesiątkę: jest to wszystko, co lubię: aktorzy których znam i lubię oglądać (Talarczyk, Okupska); piosenki już to refleksyjne, już to skoczne i melodyjne (i te świetne głosy Okupskiej i Talarczyka); dużo humoru, w tym aktualnego; i na okrasę dodatkowo jeszcze Pepik (a właściwie Slovak - ale mieszkający w Pradze).
Autorem jest ten właśnie Słowak, napisał ją dla swoich znajomych - Marii Meyer, Elżbiety Okupskiej, Roberta Talarczyka. Oni też występują w sztuce, i grają: Robert Talarczyk - Roberta, Elżbieta Okupska - Elę,... wyjasniać dalej? Rzecz dzieje się w teatrze (ale nie jest to "teatr w teatrze" - jak w przypadku Czego nie widać), troje aktorów po smierci czwartego szuka jego zamiennika i znajduje - tego Słowaka. Rozmawiają o przygotowywanej sztuce, o relacjach polsko - słowacko - czeskich, o życiu (ich czworga) wreszcie. I piją, i śpiewają. Ze dwa razy pada słowo "dupa" albo i jakieś gorsze - ale nie tak, jak u Jandy; na Boga.
Niektóre odzywki są "ogólnoeuropejskie" (o tym, czy Tatry są nasze czy wasze - to i ja kiedyś spierałem się z celnikiem jeszcze w podzielonej Europie na przejściu w Kudowie. I też doszliśmy do tej samej ugody: że są wspólne). Niektóre są specyficzne dla ich narodów ("Ja nej sem Czech, ino Slovak, alebo tolko żiwiem ve Pradze" - dla nas niestety jedno i drugie Pepik alebo knedel). Pewne, specyficzne dla nas, musieli autorowi podpowiedzieć polscy aktorzy (Gdyby Jennifer Lopez przyjechała do Pragi, to by ją wygwizdali, bo nie byłaby zdubbingowana po czesku i nikt by jej po głosie nie rozpoznał - oni nie rozumieją, czemu my pękamy ze śmiechu gdy postać w czarnym płaszczu przedstawia się "Ja sem Netoperek"). Część jest specyficzna dla tego konkretnego Teatru (A może zagrałby z nami Jacenty - nie, on jest dla nas za drogi. Jakżeby w jakiejś sztuce w Chorzowie nie było Jędrusika, choćby wirtualnie). A ileż jest takich, z których siedząca rząd wyżej załoga Teatru Rozrywki śmiała się wiele głosniej, niż my! Też chcielibyśmy, ale nie wszystkie ploteczki i zachowania znamy. A jeszcze w sztuce Talarczyk gra - Dyrektora Teatru (nie wiem, czy tekst powstał przed jego migracją do Bielska i jest to tylko przypadkowa zbieżność?), więc co druga kwestia ma podwójne dno! Kapitalny jest w drukowanym programie wstęp; kiedy przeczytałem nazwisko "Wojciech Czech", już miałem podejrzenia; gdy jednak dalej zobaczyłem słowo "soroń", wiedziałem: tylko Smolorz tak pisywał w Dzienniku Zachodnim (on też walczył ze skarbówką, jak my). Ale o autorstwo końcowej pointy to bym się spierał - to był chyba jednak mój pomysł, kiedy tylko zaczęło się ględzenie o akcesji do Unii Europejskiej: żeby zamiast do UE, przyłączyć Śląsk do Słowacji (nie do Czech).
Spektakl jest w "Scenie na Scenie" - oglądana z bliska Maria Meyer nie jest już tą pierwszą amantką, co kiedyś. Za to Okupska z bliska wygląda tak samo jak z daleka - i przypomina mi inną "tytankę" polskiej sceny, tyle że estradowej: Rodowiczową, oczywiście. Wszystko u obu tych dam jest podobne, i dlatego pewnie obie niezmiennie cieszą się popularnością.
A ile kwiatów na końcu pojawiło się na scenie - czyżby upłynniono całe remanenty przed przerwą wakacyjną? Żartuję, oczywiście - owacja była zupełnie zasłużona, bo to było to, na co od samego początku czekałem (pisałem o tym na tej stronie przy okazji Talarczyka): fajna sztuka, ładne piosenki, Pan Dyrektor osobiście na scenie, jeszcze śpiewa, i po premierze nie chowa się gdzieś za kulisami tylko osobiście odbiera aplauz. Oby tak dalej!
UCHO, k...a, GARDŁO, k...a, NÓŻ, k...a, JANDA, k...a
Z czasów nakładania kagańca oświaty przez szkołę pamiętam jeszcze, że "Laura i Filon" to bukoliczna sielanka prezentująca randkę wieśniaków - ale nie prawdziwych, tylko takich, jakimi chciałby ich widzieć Karpiński. I racja - rzeczywisty chłop nie chowałby się za drzewa czekając, aż chłopka będzie dawać mu maliny z koszyczka, tylko obaliłby tą dziewoję na trawę, zadarł jej kiecę i dawałaby mu zupełnie czego innego (a wianek przede wszystkiem - ale nie pleciony). No, ale tego przecież (w owym czasie) nie wypadało napisać (a i Jaśnie Państwo czytać by tego nie chcieli - bo chłopstwo książek nie czytało, a poezji zwłaszcza). Dzisiaj jest na odwrót - jaśnie państwo (istnieją jeszcze jakieś Jaśnie Państwo?) snobuje się na motłoch i lubi słuchać "mocne teksty" w wykonaniu LindoPazury (chwaliłem się, że przez dłuższy czas uważałem, że to jedna i ta sama osoba?). Ale kobieta? Ja rozumiem - bohaterka jest pochodzącą ze suteryny prawie degeneratką bez wykształcenia która wspięła się na drabinę - no, nie kariery, ale finansową (przemytnicy i złodzieje). Ale to można pokazać innymi środkami scenicznej ekspresji, nawet jeżeli motłoch faktycznie tak mówi, bo ta antysielanka jest dla jaśnie państwa (chyba, że reżyserka zakłada, że na widownię przyjdą sami degeneraci???). Dobra - jakby odcedzić to co drugie "słowo posiłkowe", to tekstu zostałoby o połowę mniej - i co zostaje?
W każdym kryminale musi istnieć ta zagadka, która wyjaśnia się dopiero w ostatnim rozdziale. Powiedzieć? Nie, nie powiem - nie, żeby zagadka była jakaś szczególna, nawet może własnie dlatego. Czy - gdybym wiedział od początku o co chodzi - ogłądałoby mi się inaczej? Nie sądzę - wojna, Chorwacja (zawsze dopotąd było o Serbach - teraz na odwrót: biją Serbów), upodlenie, zezwierzęcenie, ludzkie dramaty, niepotrzebne śmierci - tak, ale jakieś to nieprzekonywujące. Narracja nie jest liniowa (ani nawet wsteczna - jak w Nieodwracalnych, skacze - po kobiecemu - to tu, to tam. Już wiem - nie przekonywuje mnie sama konwencja sceniczna: kobieta na scenie zwraca się do nas (publiczności) explicite. Małgorzata Gadecka w Shirley Valentine rozmawia ze ścianą w swoim domu (i kurorcie) podczas codziennego życia (a my to podglądamy przez niewidoczną szybę) - to do mnie dociera. Janda prowadzi monolog z siedzącą na widowni publicznością - ale nie z estrady teatralnej, ale z mieszkania swojej bohaterki pod Ljublijaną - dla mnie jest to fałsz psychologiczny. Może w kraju, który przeżył Holocaust (w Serbii jednak krematoriów nie było) - odczuwamy inaczej.
Janda często występowała z Gajosem, od czasu tych jej konfliktów z zespołem teatralnym jakoś przyjeżdżają każde osobno. Gajos - owszem, wytrzymuje próbę czasu. Janda - chyba idzie w nie tą stronę. Publiczność też to chyba wyczuwa: mimo, że warszawka, jakoś tak opornie i długo zwlekali z tą standing ovations; niezasłużoną, moim zdaniem. ALLO, ALLO
Na początek od razu potwierdzę: serialu oczywiście nie widziałem (przecież nie oglądam telewizorni od lat), więc nie jestem w stanie ocenić wierności ani podobnych bzdur. Za to mogę wypowiedzieć się, o ile spektakl jest czytelny dla nieprzygotowanego odbiorcy: otóż, owszem. Niektóre gagi nie są czytelne od razu (moja towarzyszka edukowała mnie na bieżąco) - np. regularnie paradujący w poprzek sceny dwaj faceci poprzebierani w coraz to barwniejsze kamuflarze. Ogląda się jednak fajnie, jest to lekka farsa (niektóre odzywki są podobno dodane), humor nie jest wulgarny jak w niektórych współczesnych produkcjach - a z drugiej strony nie jest to sztuka antyczna.
Teraz o technice. Teatr nie jest filmem i nie powinien filmu udawać (a film nie powinien udawać teatru - to mój kamyczek do von Triera i tego nieszczęsnego Dogville). Oczywiście, tak jak nowoupieczony filmowiec nieustannie nadużywa transfokatora (we współczesnej polszczyźnie nazywa się to zoom), tak i w teatrze łatwo o epatowanie obrotową sceną i ruchomymi dekoracjami (czytaliście moje uwagi na temat Matrixa przy okazji filmu "Rekonstrukcja"? oczywiście, że nie!). A u Talarczyka - bo to kolejna premiera nowego Pana Dyrektora z Bielska gościnnie w Chorzowie - jest tyle ile trzeba. Pewne pomysły są kapitalne - przerwana scena występu w kawiarni, gdzie światła gasną, aktorzy zastygają w bezruchu a na środku pomiędzy nimi w punktowym reflektorze odgrywa się równolegle dziejąca się scena z innego miejsca - i potem światła zapalają się i znowu jesteśmy w kawiarni, aktorzy odżywają.
Teatr był oczywiście pełny, reżyser jak zwykle nie pokazał się na zakończenie, kwiaty tym razem były. Standing ovations - jak najbardziej należała się. ODWOŁANE
Stanisław Lem napisał wstępy do nienapisanych książek (a nawet recenzje z nienapisanych książek takoż) - nabieram ochoty do pisania recenzji z odwołanych spektakli w chorzowskim Teatrze Rozrywki. Stało się to już ostatnio niejaką manierą chyba, i to niestety narastającą z czasem:
- Patty Diphusa (30 maja 2005) - cieszyliśmy się na Almodovara w teatrze. Spektakl tak jakoś cicho zniknął z afisza (mimo, iż w tym samym czasie z wielką animacją odwoływano spektakle z okazji końca drogi ziemskiej Wiadomej Osoby), stwierdziliśmy, że widocznie czasy nie są na Almodovara skandalistę lecz na włosiennicę i umartwienie. Podobno aktorka złamała nogę, a spektakl jest w zapowiedziach na 2006.
- Anna Szałapak (6 grudnia 2005) - Andrzej Sikorowski śpiewa o Piotrze Skrzyneckim, że miał koło siebie muzy dwie - Ankę Szałapak i Becię. Rybotycką zobaczyliśmy w duecie z Jackiem Wóycickim już wprzódy - chciałoby się zatem i drugą. Niestety, choć zdecydowaliśmy się poświęcić drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia - recital odwołano zanim jeszcze bilety pojawiły się w sprzedaży (zamiast tego był Talar - też fajny spektakl).
- Consensus (16 stycznia 2006) - Jan Kanty nie pojawił się najpierw na prapremierze Korowodu w bielskim Teatrze w listopadzie: plotki mówią co i gdzie znaleziono. Widocznie nowej płyty też nie może promować osobiście. Spektakl co prawda powrócił jeszcze raz na afisz - na 18 kwietnia 2006 - ale równie szybko zleciał z niego ponownie, tym razem chyba ostatecznie i "doporządku".
- Raj (09 stycznia 2006) - nie ze względu na Czyżykiewicza chciałem tego posłuchać (jego solowa płyta nie przypadła mi do gustu; występy w Satanorium z Banaszak czy w piosenkach Osieckiej - jak najbardziej), ale aby ujrzeć tego Hadriana Filipa Tąbeckiego (co to ten KRZYK aranżował).
- Słomkowy Kapelusz (31 stycznia 2006) - tak, jak nie komentowaliśmy zgonu Wiadomej Osoby (choć akurat w tym właśnie momencie za poprzedniej dyrekcji chorzowskiego Teatru oglądaliśmy Cholonka a spektaklu ani nie odwołano ani nie przerwano), tak teraz też zauważymy tylko, że szkoda iż zamiast akcji usuwania śniegu z dachów powszechna hiteria nie zaowocowała usuwaniem śniegu z chodników i ulic - korzyść społeczna byłaby większa, wypadków też mniej (sic!), a widok gołych dachów pośród zasp zalegających dookoła jest taki trochę rodem z Mrożka... (czy na studiach przy projektowaniu budynków nie uczą, że w pewnych okresach szyny stalowe i przewody się kurczą, a z nieba pada takie białe zimne i nie jest to manna???). Spektakl co prawda powrócił - ale 30 kwietnia, podczas corocznego "długiego zapiątku", kiedy to nas odwołują na Słowację do termali. Szkoda - podobno rewelacja.
- Emigrantka (29 maja 2006) - Katarzynę Groniec pamiętam tylko z tej piosenki o wiolonczeli. Raz już chciałem ją zobaczyć (w styczniu 2005 roku) - wtedy mnie odwołali (do Boeinga, w stronę Ziemi Świętej). Tym razem to ją odwołali - bo było za mało chętnych na koncert!ř
Dziwiło mnie, że w obsadzie najnowszej prapremiery chorzowskiego Teatru Rozrywki nie ma mojego ulubionego Talarczyka. I oto czytając zaległy Dziennik Zachodni dowiedziałem się, że od nowego (tzn. 2005/2006) sezonu objął kierownictwo Teatru w Bielsku. Nie wiadomo, czy to dobrze czy źle - dla niego pewnie dobrze, ale co z Teatrem Korez? co z Teatrem Rozrywki (choć wciąż jeszcze są w repertuarze np. Okno na Parlament, w którym po raz pierwszy zwróciłem na niego uwagę, więc pewnie gra go jakiś dubler. Ale jest też KRZYK - kto zaśpiewa za niego Naszą Klasę?)
Kiedy dotarła do nas nowina o nominacji Talarczyka na dyrektora Teatru w Bielsku, zaczęliśmy odwiedzać ich stronę internetową no i wkrótce pojawiła się informacja o pierwszej premierze - od razu reżyseria nowego dyrektora. Jasne było, że trzeba to zobaczyć, i że trzeba to zobaczyć TAM - w Teatrze Polskim, w Bielsku, a nie w Chorzowie (bo dało się przewidzieć, że do Teatru Rozrywki też pewnie przyjadą). Pertraktacje były przedziwne - okazało się, że wszystkie premiery w Bielsku są za zaproszeniami (pani Świtała zasugerowała, że jako znajomi pana Talarczyka na pewno otrzymamy takie zaproszenie. Pech w tym, że jest to znajomość jednostronna - to my znamy pana Talarczyka, z widzenia i ze sceny; on nas raczej niespecjalnie - nawet z widzenia, bo aktorom zawsze świeci jupiter w oczy). Biletów nie przewiduje się (ze względu na VAT - jako księgowy słuchałem tego z narastającym zdumieniem). Ostatecznie udało się - pewna pula biletów została jednak skierowana do sprzedaży, w tym także w moim ulubionym czwartym rzędzie. Mieliśmy siedzieć obok Jana Kantego - ale akurat obok nas świeciły pustką cztery fotele. Może miał też tam siedzieć Grechuta? Bo o ile rozumiemy brak Kaczmarskiego na KRZYKU - to Grechutę możnaby było zaprosić; przynajmniej tego się część publiki spodziewała.
W bielskim teatrze ostatni raz byłem za dyrektorostwa jeszcze Henryka Talara (na Mistrzu i Małgorzacie - kapitalnym spektaklu z bardzo oszczędną scenografią, gdzie każdy aktor grał dwie postaci, Talar zarzucając pelerynę przeistaczał się z Wolanda... - ale ja nie o tym). Przypomniałem sobie tą paskudną Pszczynę z fotoradarem i wiecznym korkiem, i zadecydowałem: o 19.00 jest premiera, 17.00 wyjeżdżamy. Prawie się udało - dość, że 18.10 ujrzeliśmy oświetloną bryłę Teatru Polskiego. I żadnej publiki, żadnego ruchu. W chorzowskim teatrze zdarzyło mi się to raz czy dwa razy - raz odwołano spektakl, a raz przesunięto godzinę. Nie było problemu z zaparkowaniem pod samym teatrem. To już był bardzo niepokojący objaw! Zaraz jednak obok zajechało auto z chorzowską rejestracją i wyciągnięto kwiaty - więc chyba nie pomyliliśmy się. Drzwi teatru były otwarte - ale pracownica poprosiła nas, żeby jeszcze nie wchodzić; poszliśmy pospacerować po Bielsku. O wpół do siódmej plac przed teatrem zapełnił się ludźmi; po niejakim kwadransie nawet zaczęto wpuszczać do środka (ale proszę nie wchodzić na widownię). Gdy zabrzmiał pierwszy dzwonek, drzwi na widownię były wciąż zaknięte. Trzeci dzwonek rozległ się dobrze kwadrans po siódmej - i wciąż sporo ludzi stało we foyer. Widocznie tak to w Bielsku jest, i dlatego wszyscy zjeżdżają się niespiesznie, bo wiedzą, że i tak będą czekać. A najbardziej żal mi tej dwójki aktorów, którzy wszystko to musieli wyczekać siedząc na deskach sceny pod presją tylu spojrzeń - nigdy nie miałem takiej odporności psychicznej, nawet puszczając samolociki z papieru.
Po raz pierwszy od dawna byłem w innym teatrze niż chorzowski (nie wspominam gliwickiej Operetki czy Sceny Korez), i zaskoczyło mnie, że jest on taki mały. I nie ma wyłożonych repertuarów ani bezpłatnej gazety Foyer. I jeszcze jedna rzecz natychmiast rzuciła mi się w oczy - to jest Teatr, prawdziwy teatr, jak teatry w innych miastach: Krakowie, Warszawie,... Ma złocone sztukaterie, zaokrąglone loże i balkony, plusze i kandelabry... Bo chorzowski Teatr Rozrywki, o czym dowiedziałem się od jednej chorzowianki, był przedtem Domem Kultury, i tak też właściwie od środka wygląda - duży, prostokątny, nowoczesny (na tamtą miarę!). A w Bielsku jest nawet balkon koło sceny (jak w Muppet Show), z którego chór męski śpiewa serenadę (do panienek na balkonie z drugiej strony - kapitalna scena). W ogóle, cały czas mieliśmy w pamięci ten KRZYK - pobrzmiewało to w muzyce, trochę w zachowaniu widowni (piosenka za piosenką, żadnych przerw - i nagle, po jednym szczególnie urokliwym utworze spontaniczne oklaski, rzęsiste; a potem już różnie - po niektórych tak, po innych nie).
Drogę Talarczyka jako reżysera w moje pamięci wyznaczają trzy spektakle muzyczne: oczywiście Pieśni kochanków i morderców, KRZYK no i teraz ten KOROWÓD. Nie wiem, czy to jest właściwa droga - w Pieśniach śpiewał w co trzecim utworze, w KRZYKU już tylko raz, w KOROWODZIE pojawia się tylko jego głos w rozpoczynającej (& kończącej) piosence. A szkoda - ma głęboki, charakterystyczny głos, którego przyjemnie się słucha. Czy reżyser nie może zaśpiewać sam u siebie (skoro może grać u siebie jako aktor)?
Niektóre piosenki słyszałem po raz pierwszy (konkretnie - dwie: Odkąd jesteś i Nieoceniona), inne są oczywiście powszechnie znane. W przypadku KRZYKU nie miałem problemu - jakoś tak nie słuchałem Kaczmarskiego i większość interpretacji trafiała u mnie na "dziewiczy grunt". Podobnie, Pieśni po polsku też wcześniej nie słyszałem. A z reinterpretacją standardów jest zawsze problem - zmierzył się z tym (z powodzeniem) Andrzej Nowak, pośliznęła się Magda Umer (moim, oczywiście, zdaniem - nie pisałem o tym spektaklu? bo naprawdę mnie nie porwał, cały czas mam w pamięci tamtych wykonawców: Michnikowskiego, Gołasa - n.b. któryś współczesny raper próbował nagrać W Polskę idziemy; żałosne to jakieś takie, i bez jaj). A Talarczyk - wybrnął nieźle: już rozpoczynający utwór na początku drażni (bo jest śpiewany ZUPEŁNIE inaczej - a nagle zdajemy sobie sprawę, że to Talarczyk, nie Grechuta), a potem się przywyka. Pomaga oczywiście ruch sceniczny, ale muzycznie jest to wciągające - interpretacje są inne (pisałem - tak omsknął się Janusz Radek), ani lepsze ani gorsze, inne - fajnie się słucha, niektóre są tak urokliwe, że sam Grechuta wysiada. Czy powtórzy sukces 1-2-3? Nie wiem, samo to że nie mówię "nie" jest już jakąś prognozą...
No, i na końcu - pan Dyrektor osobiście wręczył każdemu na scenie czerwoną różę - ale jakoś tak szybko się z tej sceny stracił. Nie powiedział ani słowa - ani o swoim dyrektorowaniu, ani o spektaklu, ani o Grechucie. Nie było żadnych bisów (liczyliśmy po cichu, że Talarczyk może zaśpiewa coś "na wizji"), bardzo szybko rozbłysły światła dając sygnał, że zespół nawet nie czeka na standing ovations (a należałoby się - pisałem trochę o tym samym przy okazji KRZYKU). Być może, to wszystko było na tej (zamkniętej dla publiczności bez zaproszeń) części "na górze"? Zobaczymy, jak będzie w Chorzowie w grudniu - powinna już też może być płyta; bo na pewno trzeba to zobaczyć i wysłuchać jeszcze raz, na "swoim" gruncie. Płytę też bym chętnie kupił...
Nooo - więc przyjechali do Chorzowa. Przed spektaklem nie było ani programów (my mieliśmy kupiony w Bielsku: ładną czerwoną książeczkę z tłoczoną okrągłą pieczęcią, ale bez żadnego słowa z przodu,. z tyłu ani z boku - więc i tak nikt, kto nie wiedział, to nie rozpoznawał, że to ten program właśnie). Ale spytaliśmy o płytę - pani Teresa (?) przeprosiła na moment i odeszła na stronę pogadać z jakimś znajomym na boku, trochę nas to zdziwiło, popatrzyliśmy - a to pod filarem koło schodów stał osobiście dyr. Talarczyk w czarnym polo. Ośmieliliśmy się podejść - pierwszy raz rozmawiałem z Talarczykiem, dowiedziałem się, że płyta będzie może dopiero wiosną (jak znajdą się sponsorzy). Oczywiście z wrażenia zupełnie zapomniałem zapytać, dlaczego osobiście nie śpiewa.
Bielski Teatr jest większy (choć scenę ma chyba mniejszą) - ich czwarty rząd jest dużo dalej, niż nasz czwarty rząd. Moja towarzyszka skonstatowała, że chyba pan dyrektor reżyserując nastawiał się od razu na chorzowską scenę, z większym rozmachem. Ale balkon (zapomniałem, że w Chorzowie też jest balkon - ale jeden, centralny i wysoko nad sceną; a przecież był używany choćby przez diablicę od Wolanda) nie wypadł tak, jak w Bielsku (a ci z pierwszych rzędów mogli nawet nie zauważyć, że trzeba zadrzeć głowę wysoko do góry). Piosenki nieodmiennie spotkały się z naszą aprobatą (i publiczności chyba też - choć jest dla mnie zagadką rozszyfrowanie reguły: dlaczego klaskali po tych a nie innych piosenkach jedynie? I nie pamiętam, czy po tych samych, co w Bielsku). Szkoda, że nie było programów - bo choć aranżacje nie potrzebują jakiejś obrony, to program sporo wyjaśnia: że to cztery pory roku (wiosna - pierwsze spojrzenia; a na końcu zima - biel po horyzont, cisza, i dwie filiżanki), są rozmowy z małżeństwem Grechutów i Janem Kantym, jest dyskografia, wszystkie teksty, obsada, fotografie... No i liczą się też kalendarze na kolejne miesiące 2006 roku!!
Na końcu kwiaty dostały DWIE panie - chuda tancerka i jedna tęższa "ze zespołu" (ja bym dał tej hożej dziewoi która nawet nie śpiewała tylko "brała udział", ale nie każdy musi podzielać moje osobiste upodobania). Czemu akurat one, czemu reszta nie - ????? Pan Dyrektor, mimo próby wyklaskania go na scenę, nie pokazał się (choć zespół tak jakby na niego czekał?). Uważam, że nawet jeżeli nie zabrał anzuga, to spokojnie mógł powiedzieć ze dwa słowa swoim sympatykom (Satanowski w czasie swojego Satanorium też polo miał nie lepsze). Szkoda - widać taka teraz moda nastała (jeszcze Młynarski po premierze Dyzmy jednak się pokazał); Maleńczuk też ma ładny, głęboki głos - i o publiczności w Opolu powiedział... NA BOCZNICY SERIALI
Po ubogim w wydarzenia wrześniowym początku sezonu, w październiku zapowiadała się od razu prapremiera. Cieszyliśmy się bardzo, kiedy już rozplanowaliśmy cały ten okołoświąteczny (bo to akurat w trakcie tych wolnych dni koło Wszystkich Świętych, wymarzonych na jakiś wyjazd do kąpielisk termalnych - ale niech tam! czego się nie robi dla kultury) wolny czas - wtedy przy okazji wizyty w Biurze Obsługi Widza okazało się, że premiera jest przesunięta. Na 5 listopada. Tego samego 5 listopada, kiedy to w bielskim Teatrze Polskim odbywa się pierwsza prapremiera nowego dyrektora. Nie wiem, kto i po co to wymyślił, z żalem zamieniliśmy bilety, cały czas zastanawiałem się - jak to pogodzić? Aż wreszcie całe zamieszanie wypogodziło się, z powrotem dostaliśmy nasze bilety - pewnie zdecydował zdrowy rozsądek (więcej osób, i to ważniejszych od nas, musiałoby być na dwu premierach jednocześnie).
Obsada jest olbrzymia - ponad 20 osób. I w zasadzie (wyjąwszy muzyków w trasie - oni akurat w ogóle nie są "wykorzystani", choć mogliby pewnie sporo pokazać, zapewne też są niespełnieni i nieszczęśliwi) nie są to postaci epizodyczne, więc ciekawi byliśmy, jak uda się poprowadzić tak wiele losów ludzkich? No, i w efekcie zrobił się z tego - serial, gdzie każda para ma swój wątek, te wątki krzyżują się (ale nie wszystkie ze wszystkimi), co chwila przełączają między sobą, żaden efektywnie się nie kończy (nawet mimo tego, że jeden umiera a inny bankrutuje). Zaglądamy tym ludziom wyrzuconym na bocznicę pod maski - i widzimy trochę jednak papierowych bohaterów... Ani te relacje polsko-niemieckie, ani zima (dlaczego akurat przez śnieg historyjka ma nabierać nowego znaczenia???), ani znęcanie się partnerów nad sobą - to wszystko jest zaledwie muśnięte (nawet nie naszkicowane). Może za dużo tych ludzi, może to nie miał być cały pociąg - a wystarczyłoby akcję osadzić w jednym przedziale, wśród sześciu (no - góra ośmiu, w drugiej klasie) osób? Skoro autor (i reżyser) nie ma trudności z wyrzuceniem np. całego monologu - co z tą pychą autora?
Zimna komedia z piosenkami? Komedii było trochę - i ten śmiech był właśnie taki trochę zimny, brak było szczerego, ciepłego śmiechu (jak na typowej bulwarowej farsie). Piosenki też były strasznie poważne i nie do śmiechu raczej. Co z tego zapamiętamy? Nie wiem, starałem się przypomnieć sobie o czym była ta poprzednia sztuka Apkego, "Kura na plecach" którą oglądałem w maju... Nie znalazłem na naszej witrynie internetowej, w pamięci też nie za bardzo... Najlepszy w Odjeździe był pociąg (ten prawdziwy, zabawkowy) - co do tego zgodziła się także moja pracownica, która była tydzień później. PIĘCIU BRACI MOE
Ostatnio w Teatrze Rozrywki same koncerty i śpiewogry. Ta akurat - mimo iż termin też był przekładany z października na listopad - chyba była za wcześnie. Jakże pięknie słuchałoby się tego w karnawale - łatwe piosenki, żywe tańce na scenie (jest z przerwą - nie dziwię się, widać było że zlani są potem), animacje wciągające publiczność, żadnej w sumie fabuły... Bo nie wiadomo o czym jest ten musical: o problemie alkoholizmu i jego wpływie na relacje płci przeciwnych? o odmienności kobiet i mężczyzn? o...? Ale nieważne - nie musi być o niczym konkretnym; przyszliśmy w sumie poptarzeć jak ładnie tańczą i posłuchać Dariusza Kordka. Ale Kordka nie było, z listy płac zidentyfikowaliśmy tylko Roberta Rozmusa i Michała Milowicza (o nim niżej).
Jakiś przedziwny jest ten sezon w Teatrze Rozrywki - spektakle nagminnie są przekładane, programy drukowane nie odpowiadają rzeczywistości, do spektakli nie ma nawet ulotek, już nie mówiąc, że nie sprzedaje się ani płyt ani programów. No i wykonawcy nie dostają kwiatów. Nie dostał ich Nohavica, a tutaj - tylko Milowiczowi (nazwisko poznałem, bo w przerwie dopytywałem się, który to jest ten najbardziej zarośnięty z głebokim głosem) prywatny bukiecik wręczyło jakieś dziewczątko.
A standing ovations? Nie mieliśmy okazji zastanowić się, czy się należała - aktorzy przewrotnie zakończyli spektakl w trakcie animacji, więc publiczność i tak już stała. Piękna zagrywka!
CZEKOLADKI DLA MORDERCÓW Z THE WALL
Nie lubiałem Kaczmarskiego (i też, jak Talarczyk, nie byłem na żadnym jego koncercie)- tak, jak nie lubiałem całej tej Solidarności (i to jeszcze zanim wyrzucili mnie za niepłacenie składek - to był skutek, a nie przyczyna), jak nie lubiałem Freddy'ego Mercury (ale nie za homoseksualizm - bo sir Eltona Johna uwielbiam): za - moim zdaniem - sztuczność i przerysowanie i koniunkturalizm. Sam to zresztą przyznał - że dopiero po wprowadzeniu stanu wyjątkowego zaczął odczuwać to, o czym śpiewał - choć wkrótce potem zaczął na odmianę pisać "za pieniądze". Miałem za to swoich faworytów - choćby Kelusa opowiadającego "Jak do wojska szedł Jacek Staszelis", piosenki do dziś dnia nie zdjętej "z półki" (czemu trudno się i dziwić - która jankeska administracja w Iraku przełknie refren "Boże, pozwól bym potrafił gdy Ojczyzna mnie zawoła - zamiast piersi wypiąć dupę: bo ta nafta nie jest moja!"). Może dzięki temu Pani Bozia mnie natchnęła i myjąc włosy we wannie zaglądnąłem do Dziennika Zachodniego - od razu dostałem takigo przyspieszenia że hej: nie o 20.00 (jak stało na moich biletach), ale o 19.00. Raz się już tak zdarzyło - wtedy też na Dostojewskiego spóźniło się niemało publiki i Pani Teresa z kasy z kwaśną miną zwracała pieniądze za bilety. Teraz też - bo portier telefonicznie potwierdził mi tą 19.00 - cały prawie czwarty rząd był pusty, jedni tylko państwo wyprosili po przerwie takich młodych z wejściówkami.
Zaczęło się oczywiście "Obławą" - kapitalnym połączeniem mocnego głosu wykonawcy z niebanalną scenografią. Już składałem ręce do oklasków - ale nikt nie zaklaskał, pozwolono rozpocząć się kolejnemu utworowi. Potem też nie klaskano - aż pojawił się Jędrusik po raz pierwszy, niezasłużone oklaski przerwały wtedy zmowę milczenia, i potem już klaskano często zupełnie nie wtedy, kiedy - moim zdaniem - zasługiwali na to (i na odwrót). Widownia nie śpiewała z artystami... Nie wszystkie piosenki pamiętałem (a może w ogóle niektóre słyszałem po raz pierwszy), i - o ile te nastrojowe i kameralne przemawiały do mnie silnie, to pewne "wrzaskoty zbiorowe" wydawały mi się nieco słabsze. W ogóle, chyba za bardzo nastawiłem się na "duszoszczypatielnyje" narodowowyzwoleńcze misterium - tą gitarę zapamiętaną przy ognisku. Cały czas przed uszami (i oczami) miałem oczywiście "Ballady kochanków i morderców" - nawet te zdjęcia z tylnej projekcji przypominały taki pierwowzór. Oczywiście, wszyscyśmy czekali na Talarczyka - i szkoda, że (może w obawie o posądzenie o chęć zdystansowania kolegów i koleżanek) nie zagarnął dla siebie więcej utworów; ten jeden ("Nasza klasa") pozostawił - przynajmniej na mnie - niezatarte wrażenie (łatwo było odpowiedzieć na pytania "Który to ten reżyser" - ano ten, jak we westernach, ubrany cały na biało, odmiennie od maoistowsko - szyickich strojów reszty aktorów): uwielbiam jego głęboki, wibrujący, charakterystyczny głos. Myślałem, że to już finał - ale na szczęście jeszcze nie.
Natomiast Jędrusik - jako jedyny w tym przejmującym w końcu spektaklu - pobudził mnie do histerycznego śmiechu (choć to chyba przecież nie on wymyślił, ale reżyser): gdyby Jacenty nie istniał, to trzeba byłoby go wymyśleć. Kłania się "Słodki drań" Woody'ego Allena (ta scena z księżycem) kiedy to znoszą go ze sceny na ramionach jako Juliusza Cezara (powinna być nawet lektyka). No, i na końcu oczywiście musiały być "Mury" (paralela z berlińskim koncertem Pink Floyd'ów była oczywista, przecież i kurtyna była "zerżnięta" z "The Wall" - choć tutaj mur nie runął, ale znowu rośnie) - Marcin Rychcik jak dobrze zaczynał, tak i dobrze podsumował.
Sam natomiast utwór "Krzyk" najlepiej słucha mi się z takiej płyty "Czerwonego Tulipana", która chyba była też inspiracją dla chorzowskiego spektaklu: "Taniec Życia" (tam są same obrazy Muncha i nie są pobazgrane komunistyczną czerwienią) i Teresa Świątecka ze swoim zamglonym, drżącym głosem, to pogodnym, to przejmującym - i to juz chyba na zawsze zostanie moją ulubioną interpretacją.
Takiej "standing ovations" warszawka nigdy nie otrzymała - i słusznie, należało się chłopakom (i dziewuchom też) - było ich tam na scenie chyba z kopę, samo rozdawanie kwiatków trwało i trwało (chociaż Okupską pominięto), a publika stała i klaskała. Zastanawiałem się, czy mogą być jakieś bisy - bo co tu wykonać na bis? Ale kiedy Talarczyk wyszedł na końcu przed wykonawców - choć ze dwa słowa mógłby powiedzieć: chyba że cenzura wszystko wycięła. I - co za kulki były w tym czwartym koszyku wniesionym na scenę (bo w trzech były kwiaty) - czekoladki? WNĘTRZE & ODWIEDZINY & TA GABRIELA
Te sztuczki mnie przerosły - to była moja pierwsza reakcja na przerwie. O ile do tego "Wnętrza" jeszcze mogę napisac jakiś komentarz (temat nie jest banalny, tyle, że materiału starczyłoby na piosenkę lub teledysk - a nie na jednoaktówkę, nawet ze sztucznym rozciąganiem w postaci narracji odautorskiej) - to ta "Wizyta" jest - no, właśnie, w ogóle nie wiem: nie tylko po co jest, ale nawet o czym jest. Na przerwie przeczytałem w programie opinię Witkacego(?) o sztuce zapisanej na odwrocie formularzy biurowych i wszechogarniającym ziewaniu... - to jest to! Zaś ta Zapolska - jedno mi się tylko utwierdziło: przed wojną oni prowadzili o wiele bardziej rozwiązłe życie, nie wiem czy żałować, czy...
Korespondentki z Gliwic piszą: "o wrażeniach z "Odwiedzin", jak wyprostuje mózg, ale zachwycona też nie byłam. W ogóle, chyba przestanę juz chodzić na teatry warszawskie i wrócę do wyjazdów do Krakowa od czasu do czasu."
O czym są te odwiedziny - doprawdy, nie wiem? O tym, że młodszy facet wypiera starszego? To już kolega Kopernik (choć on - zdaje się - o pieniądzu). O tym, że kobieta ziewa i nudzi się dopóki nie zoczy nowej zdobyczy? HARCERKI
Teatr - w odróżnieniu od kina - ma swoją narrację: długą, podzieloną na (kilka co najwyżej) aktów czy odsłon przywiązanych jednością miejsca (no, chyba że scena obrotowa) i czasu. Amazonki zrywają z tym kanonem stosując charakterystyczne dla kina szybkie cięcia pomiędzy krótkimi ujęciami. Młody szczaw (27 lat - dziecko po prostu) omotywany przez trzy stare zdaniem autora (40+ - toż to dla mnie prawie Lolitki...) babiszony (jedną porzuconą przez męża, jedną bussinesswoman i jedną nawiedzoną) i wybierający na koniec - pedała (może i słusznie, bo to nie baby dla niego, choć niekoniecznie pedały muszą być "trendy". Natomiast jak czterdziestoletnia dziewucha może mieć problem "samotności, celibatu, kryzysu"??? Toż przecież nawet przewijające się przez moje życie znajome pięćdziesiątki... - ale ja nie o sobie chciałem!). Parę celnych kwestii damsko-męskich, ale nie uzasadnia to - czemu oczywiście (dla warszawki) jak zawsze standing ovations (a jakby tak przyjechali z "Seksem nocy letniej" Woody Allena: mają to w programie na sezon 2003/2004!). Jakiś kompleks prowincji? CZEGO NIE WIDAĆ
No, wiadomo - tej atmosfery wokół Jandy: zrezygnowała? przyjedzie? dadzą zastępstwo? odmówią z nią grania?
Korespondentki z Gliwic pisały: Ja za Jandą też nie przepadam i bardzo jestem ciekawa, czy ten spektakl środowy będzie Ci się podobał? Przynajmniej z jednego względu powinien Ci się podobać. Krukówna????(chyba ona) biega tam w staniku i majtkach, a na to ma rajstopy. Zupełnie jak nie - dama. Powinna mieć pończochy i podwiązki. Nie podobało mi się i już, chociaż wszyscy stali i bili gromkie brawa. Ja siedziałam i Ewa też, a potem doszłyśmy do wniosku, że to chyba z nami coś jest nie tak, skoro nam się nie podobało, a wszystkim baaaaardzo. Pierwszy akt przedrzemałam, co pewien czas przbudzana jakimiś wrzaskami, na drugim trochę się ożywiłam, a na trzecim byłam znudzona jak mops, nie mogąc się doczekać kiedy się to wreszcie skończy. Jakies ślizganie się na sardynkach, zupełnie jak u Flipa i Flapa zupełnie mnie nie bawi. O Boże, ale ja Ci obrzydzam to przedstawienie, może lepiej tego nie czytaj! I tu nie chodzi o grę aktorów, starali się, ale sama sztuka.... dość, zobaczymy co Ty powiesz. Żałowałam, że nie poszłam na Dżumę, ale brakowało mi już czasu.
Na popołudniówce pewnie faktycznie byli sami emeryci (my byliśmy o 20.30, emerytów brakło). W programie wyczytałem, że gdzieś-tam grano sztukę (w Pradze bodajże) przez dłuższy czas bez trzeciego aktu, i dopiero wizytacja autora... Nie dziwi mnie to, doprawdy. Warszawka powinna otrzymywać "standing ovations" - myślą sobie pewnie ludzie, którzy do teatru przychodzą tylko zwabieni nazwiskiem Jandy - bo jest warszawką. Ja też siedziałem. Natomiast, czy pracownice Urzędów Skarbowych mają pod spodem rajstopy czy podwiązki - noooo, to jest temat na poważną pracę badawczą (ochotniczki zapraszamy - ale bez postanowienia o wszczęciu). DAWNA DZIEWCZYNA MISTRZA WOLANDEIRO
Ostatnia premiera nie zachwyciła. Mistrz i Małgorzata stał się powoli takim drugim Hamletem - każdy chce się z nim zmierzyć, i reżyserzy i aktorzy. Ileż było filmów (świetny jugosłowiański do dzisiaj mam na wideo), ileż inscenizacji (najlepszą widziałem oczywiście kiedy dyrektorem teatru w Bielsku był Henryk Talar, onże Woland, przeistaczający się w prokuratora poprzez przewrócenie płaszcza na drugą stronę; wszyscy mieli tam podwójne przypisanie - do jednej postaci "moskiewskiej" i jednej "galilejskiej"; scenografia oszczędna, ale efekt wspaniały). A w Teatrze Rozrywki - mnóstwo włożono w scenografię (tylko obrotowej sceny nie użyto, bo wysokie gniazdko nad sceną wśród reflektorów użyto na miejsce uprawiania seksu przez Wolanda i Helgę). Całą tą część żydowską - pominięto. Miała być "diaboliada ze songami". Songów było - półtora, a diaboliada też jakaś taka "drugiej świeżości"...
  Z metra cięty wyznał niedawno w Rzeczpospolitej (nie wiedziałem, że to ten Maleńczuk, uliczny bard i peerelowski więzień sumienia - za odmowę służby wojskowej w 1981): kiedy zapowiedziałem rezygnację z udziału w spektaklu, zaczęło mi dobrze iść (co zaczęło mu iść???) - szkoda, że rezygnacji nie przyjęto; na początku spektakl miał przecież zacząć się o północy. Spodziewałem się fajnej zabawy - otóż, my, publiczność, też spodziewaliśmy się, stąd tym większy nasz zawód. W ostatnim przedstawieniu odwróciłem się od widowni i ukłoniłem aktorom - jeszcze mógł zdjąć spodnie i pokazać swoją "drugą twarz", takie precedensy na estradzie już przecież były. Irytowało mnie nawet to, że graliśmy przy kompletach - to już rozumiemy, czemu w Opolu powiedział o publiczności to niech sp.... Jest to po prostu pajac, choć "Dawną dziewczynę" śpiewa cudnie (i powinien wygrać to Opole: po siostrach Sisters u Niedźwieckiego już ani śladu - a Wolandeiro wciąż jest, choć nie w pierwszej dziesiątce po prawie półroczu) - nie mógł tego zaśpiewać w Chorzowie?